Współczesna kultura uczy nas koncentrowania się na sobie i mówi nam, że człowiek, aby był szczęśliwy – musi się realizować. Można by to podsumować dwoma postulatami: „Szczęście jest w twoich rękach, więc go szukaj. I nie odmawiaj sobie przyjemności”. Natomiast nikt nas nie uczy, jak żyć z doświadczeniem frustracji lub jak przeżywać czas cierpienia. A zdarzają się przecież w życiu małżeńskim takie okresy, że musisz dawać więcej niż otrzymujesz, bo żona jest przewlekle chora albo mąż przeżywa poważne trudności w pracy. W takiej sytuacji niektórzy bardzo szybko się poddają – nie potrafią znosić długotrwałego cierpienia, więc odchodzą. Czy jest coś, co mogłoby im pomóc?
Każda trudna sytuacja wymaga spojrzenia na nią z boku. Na przykład warto wyjechać na rekolekcje małżeńskie i przyjrzeć się swojemu życiu – co należałoby w nim zmienić, skoro źle się dzieje. Jak spędzać więcej czasu razem: zmienić pracę, ograniczyć etat? A może zmienić wspólnotę, do którego należymy, lub parafię, bo w obecnej nie znajdujemy duchowego wsparcia? Potrzeba nam tego czasu spędzonego na osobności, żeby zobaczyć, jakich zmian wymaga nasze życie, abyśmy nie oddalili się od siebie. Dlatego pary powinny przynajmniej raz na pięć lat poświęcić jeden weekend na rekolekcje – to nie jest dużo, a może stać się początkiem wielkiej zmiany.
BRAK KOMUNIKACJI
Jestem pewny, że jedną z przyczyn rozwodów jest brak przekonania, że małżonkowie za wszelką cenę będą walczyć o swoje małżeństwo i o jego jakość. Praktyka poradnictwa małżeńskiego pokazuje, że oboje latami ignorują to, co ich nie satysfakcjonuje w życiu rodzinnym, więc niczego nie zmieniają i płyną z prądem. Aż nagle (po 7, 10, 12 latach!) dochodzą do wniosku: „Nie układa nam się już najlepiej, chyba nie byliśmy dobrze dopasowani…”. Dopasowani?! Do czego? Po prostu pozostawili sprawy własnemu biegowi i nie dbali o swoją miłość. Owszem, teraz jest już między nimi głębokie rozdarcie, ale tylko dlatego, że każde z nich zorganizowało sobie życie bez drugiego – bez czułości i zaangażowania w jego sprawy.
Wiele par nigdy by się nie rozwiodło, gdyby zaczęło w którymś momencie zastanawiać się, co w ich życiu wymaga zmiany. Mąż przestał widywać żonę, ponieważ zbyt wiele pracował. Żona całymi dniami pozostawiona samej sobie skupiła się na dzieciach i domu, więc odsunęła się od męża. I nie był to jeden grzech, jeden moment, który zaważył na ich życiu, ale... brak komunikacji. Nie powiedzieli sobie o tym odpowiednio wcześnie, by zdążyć zareagować – a to jest, moim zdaniem, największe niebezpieczeństwo!
BIERNOŚĆ
Nie możemy pozwolić, by populizm decydował o naszym życiu małżeńskim. Więź małżeńska jest krucha, ponieważ jest oparta na wolności – to cud, tajemnica i sakrament. Wybrałeś kogoś, pokochałeś, poślubiłeś i odtąd jesteś z nim jednością! Więź rodzica z dzieckiem jest naturalna i tak silna, że cokolwiek dziecko by nie zrobiło – kradło, oszukiwało, biło – matczyna miłość nigdy nie wygaśnie. Gdyby jednak tego samego dopuścił się mąż… no cóż. Miłość małżeńska jest w tym aspekcie bardziej krucha – to prawdziwy cud trzyma ludzi razem.
Nawet pary katolickie nie zdają sobie często sprawy, że aby małżeństwo „działało” – potrzebują modlitwy, czasu spędzanego razem i podejmowania radykalnych decyzji. Wydaje im się, że skoro oboje są katolikami i oboje mają ten sam system wartości, to reszta ułoży się sama. Nie ułoży się – nad małżeństwem trzeba pracować, chronić czas dla siebie nawzajem, czasem nawet trzeba zawalczyć o swoją miłość. Małżeństwo to coś bardzo delikatnego, co wymaga od nas mądrej aktywności – bierni przegrywają.
MIZERNE OCZEKIWANIA
Podczas spowiedzi słyszę: „Ja nie zdradzam męża, mąż nie zdradza mnie, czasem tylko opuszczamy Mszę. Ogólnie jest w porządku”. Ale „w porządku” to trochę za mało, żeby zbudować szczęśliwe małżeństwo! Zadaję więc pytanie: „Czy sądzisz, że twoja więź z mężem mogłaby być mocniejsza?”. Oczywiście zawsze pada pozytywna odpowiedź. „To w takim razie – co robisz w tym kierunku?”.
Jeśli małżonkowie chcą być jednością – muszą zawalczyć o wiele więcej! Muszą do maksimum wykorzystać ten dar, który dał im Bóg w sakramencie małżeństwa! To ich zadanie i zobowiązanie, jakie zaciągnęli przed Nim w momencie zawarcia małżeństwa. Małżeństwo nie ma być „w porządku” – to zaledwie program minimum. Oczekuj o wiele więcej od swojego małżeństwa: ono może być wspaniałe, pełne jedności, dzielenia się, podobnych aspiracji, zaangażowania. Dzieci muszą widzieć, że wasza miłość nadal żyje, to dla nich bardzo ważne! Z tego czerpią poczucie bezpieczeństwa, bo wiedzą, że kochający się rodzice nie rozwiodą się.
NIEZAUWAŻALNA KOROZJA
Święty Paweł pisał w 1 Liście do Koryntian: „Żona nie rozporządza swoim ciałem, lecz jej mąż; podobnie też i mąż nie rozporządza własnym ciałem, ale żona” (por. 1 Kor 7, 4). A ilu współczesnych mężów wierzy w to, że małżeństwo wymaga wzajemnych poświęceń? Przywykliśmy do tego, że żona dla dobra rodziny poświęca się i rezygnuje z własnej kariery zawodowej – ale zapomnieliśmy, że to powinno działać w obie strony…
Rozmawiałem ostatnio z pewnym czterdziestolatkiem, któremu zaproponowano awans – bardzo prestiżową posadę związaną z ogromną pensją. Miał zostać dyrektorem finansowym IBM na Europę i przez 2-3 lat jeździć po różnych krajach, a później zasiąść w radzie finansowej korporacji. Słuchałem go przez kilka minut, kiedy podawał różne za i przeciw w rozeznaniu tej oferty, aż w końcu zadałem pytanie: „A co twoja żona myśli o tej propozycji?”. Spojrzał na mnie zaskoczony... A ja na to: „Przecież to jest najważniejsze pytanie! Bo albo powie ci: «Już i tak rzadko cię widuję i dzieci za tobą tęsknią. A teraz nie będzie cię w domu praktycznie przez 3 lata? Nie damy rady żyć w ten sposób» – i to rozwiązuje całą sprawę. Albo powie ci: «Dwa lub trzy lata? W porządku, dzieci są jeszcze małe, poradzę sobie sama. Tyle czasu jestem w stanie poświęcić, jeśli jesteś pewien, że dzięki temu potem będziemy mieli spokojniejsze życie. Myślę, że dam sobie radę». Ale przede wszystkim to jej powinieneś wysłuchać, czy twoje małżeństwo i twoja rodzina jest w stanie przetrwać te 2-3 lata. I, co równie ważne – czy jesteś pewien, że to będą 3 lata, a nie 4?”.
Jestem głęboko przekonany, że każda para chrześcijańska jest w stanie pokonać różne wyzwania i próby – nawet przejść pieszo przez Saharę – ale… potrzebuje terminu końcowego. Jeśli mąż mówi do żony: „Zaproponowano mi pracę w Londynie na 5 miesięcy. Co ty o tym myślisz?” – a oboje to przemodlą i rozeznają, że są w stanie tę rozłąkę udźwignąć – dadzą sobie radę bez uszczerbku na ich małżeństwie. Podobnie w obliczu ciężkiej choroby jednego z nich lub awansu wymagającego spędzania wielu godzin w pracy. Jeśli przegadają sprawę i zadecydują wspólnie, że podejmą ten ciężar – będą w stanie przejść przez wodę i ogień, a to ich nie rozdzieli.
W praktyce, niestety, najczęściej dzieje się tak, że… terminu końcowego nie ma. Słyszę wtedy od mężczyzn: „Trochę więcej pracuję w ostatnich tygodniach. Ale za kilka miesięcy to się jakoś ułoży”. Tyle, że za kilka miesięcy nic się nie zmienia, a dystans pomiędzy małżonkami rośnie. Wszystko to dzieje się w sposób niedostrzegalny – mąż coraz dłużej pracuje, żona z każdym dniem mniej z nim rozmawia, dzieci coraz rzadziej widują tatę. Po dwóch latach oboje uświadamiają sobie, że niewiele ich łączy i zastanawiają się, w którym momencie przestali się kochać. A złożyło się na to mnóstwo małych zakłóceń jedności małżeńskiej, stopniowe, niezauważalne obniżenie jakości ich więzi. I to jest największy wróg każdego małżeństwa! Bo największym niebezpieczeństwem nie jest to, że mąż zakocha się w swojej sekretarce – zakochanie to nie problem! Oczywista pokusa występująca w konkretnym czasie to coś, z czym chrześcijanin sobie poradzi. Ale z podskórnym procesem korozji jedności i z brakiem komunikacji – wiele par sobie nie poradzi, bo go nie zauważy dostatecznie wcześnie...
Polecamy w tym temacie rewelacyjną pozycję książkową dla małżeństw pt. "Pocałunek złożony na duszy".