Msza poranna w dzień powszedni, 25 kobiet i pięciu mężczyzn, włącznie z księdzem i ministrantem. Organistka zaczyna grać pieśń. Próbuję śpiewać, ale nie daję rady. Nie moja tonacja, tak wysoko nie wyciągnę. Ksiądz też zaczyna się modlić nienaturalnie delikatnym, aksamitnym wręcz głosem, a do tego używa takich słów, których nie słyszałem od… od ostatniej wizyty w kościele. Wszystko takie BEZ BASU, żeby nie użyć określenia o wiele bardziej prymitywnego. Pobrzmiewa mi w głowie hasło zasłyszane bodajże od ks. Pawlukiewicza – „Kościół żeńskokatolicki”.