Pewnej jesieni moi rodzice wykupili wycieczkę na Wyspy Galapagos. Na miejscu okazało się, że wśród uczestników jest ksiądz. Mój tata na księży reaguje alergicznie, jednak ten przedstawiciel duchowieństwa wzbudził jego zainteresowanie – m.in. tym, że odprawił Mszę pod gołym niebem, na którą wszystkich zaprosił, a do tego podobnie jak tata był pasjonatem fotografii. Poza tym, podobno był „normalny” – cokolwiek to znaczy. Na zakończenie wycieczki rodzice wymienili się z nim adresami mailowymi, więc po powrocie przesyłali sobie zdjęcia.
I tu pewnie historia by się zakończyła, gdyby nie to, że kilka miesięcy później dowiedzieliśmy się, że mój tata ma raka jelita grubego z przerzutami na wątrobę. I że jest z nim bardzo źle. Groziła mu amputacja odbytnicy, a czas działał na jego niekorzyść.
Nie bałam się tego, że tata może umrzeć, ale tego, że od 32 lat żyje bez sakramentów i że może umrzeć w takim stanie.
Któregoś dnia siedziałam w domu, modliłam się, słuchałam pieśni zespołu Mocni w Duchu „Wierzę” i „Żyjesz”, a łzy płynęły mi po twarzy. Nie wiedziałam, jak tacie pomóc. Miałam świadomość, że ja jestem „spalona”, nie będzie też chciał rozmawiać z żadnym kapłanem, o spowiedzi nie ma mowy i na Mszę nie pójdzie. Nagle przyszła mi myśl, żeby skontaktować się z księdzem poznanym na Galapagos. Dzięki niech będą Bogu za Google – 15 minut później miałam już adres, na który wysłałam maila z krótkim opisem sytuacji. Weszliśmy razem w „modlitewny spisek” – wspólnie, choć na odległość, modliliśmy się za tatę. A gdy ksiądz-fotograf zaczął do niego, niby przypadkiem, pisać maile – tata napisał mu o swojej chorobie.
Operacja taty się udała. Nie amputowano mu odbytnicy, ale pozostała kwestia przerzutów na wątrobę. Żadne badanie nie mogło ze stuprocentową pewnością potwierdzić ani wykluczyć obecności przerzutów. Pewne było tylko jedno – „to coś” na wątrobie od ostatniego badania powiększyło się dwukrotnie. W tym czasie „anioł stróż w sutannie” zapewnił tatę, że gorąco modli się za niego z trzystoma młodymi, z którymi właśnie przebywa na obozie.
Trzysta osób codziennie wstawiało się za niego, więc tata dowiedział się, że „wisi dzieciakom 300 lizaków”.
Dwa tygodnie później, podczas badania rozpoznającego przerzuty, okazało się, że… nigdzie ich nie ma! A to, co było na wątrobie – zniknęło, choć lekarze nie potrafili wytłumaczyć, jak to się stało.
W pewną niedzielę „przez przypadek” poszłam na Mszę św. do parafii moich rodziców i dowiedziałam się, że o 18.00 homilię wygłosi nasz znajomy – ksiądz z Galapagos. Zadzwoniłam do taty, mamy i siostry – byli w szoku, bo zbieg okoliczności był nieprawdopodobny. Tata na Mszę nie poszedł, za to przyszła moja mama. Porozmawiała z księdzem i bardzo się wzruszyła. Umówiła się z nim na kawę w jego parafii – razem z tatą, który ma przywieźć 300 lizaków dla swoich modlitewnych opiekunów!
Po tym weekendzie tata stwierdził, że jest zmęczony i chciałby pojechać na urlop. Na pytanie mamy: „Dokąd?” – podał nazwę podłódzkiej miejscowości, gdzie proboszczem jest właśnie nasz „anioł stróż”.
Jeśli ktoś, czytając to świadectwo, czuje się zawiedziony – bo tata jeszcze się nie wyspowiadał, nie przyjął Komunii i nadal nie uczestniczy w Mszach świętych – to chcę go uspokoić. Doświadczenie jego choroby uświadomiło mi, że każdy ma swój czas i swoją drogę. Nie wiem, jaka jest droga mojego taty, ale wiem na pewno, że Bóg nie pozostawi go samego i że nadal będzie posyłał do niego swoich aniołów. Choćby na pierwszy rzut oka wcale ich nie przypominali…
Kama
Polecamy rekolekcje ewangelizacyjne o. Remigiusza Recława SJ (na płycie CD). Więcej - kliknij tutaj