„Panie Boże, ja już naprawdę nie mogę dłużej mieszkać w takiej ciasnocie”.
Po jakimś czasie ze spółdzielni przyszedł list – przyznano mi mieszkanie w segmencie. Ucieszyliśmy się wszyscy! Ale czytam dalej, że to jest propozycja za 350 tysięcy złotych, dla nas niewyobrażalne pieniądze! Na książeczce mieszkaniowej miałam wtedy chyba 40 tysięcy, więc mówię: „Panie Boże, chyba sobie ze mnie zażartowałeś! Przecież to nierealne, głupotą byłoby rzucać się na coś takiego”. Poszłam do spółdzielni i odmówiłam.
Potem przyszła druga, równie droga propozycja. Odmówiłam. Gdy przyszła trzecia – tym razem mieszkanie w bloku – zastanowiłam się. Mieszkanie kosztowało 305 tysięcy złotych, ale spółdzielnia zaciągnęła kredyt, więc na początek trzeba było wpłacić 30 % wartości, a pozostałe 70 % spłacić w transzach w przeciągu półtora roku. Powiedziałam w duszy: „Panie, skoro przysłałeś mi trzecie mieszkanie – to albo ono jest dla mnie, albo w ogóle go nie będzie”. I usłyszałam w sercu: „Idź do spółdzielni i zamów je” – tak dosłownie!
Wstąpiła we mnie nadzieja, prawie pewność! Ale kiedy podzieliłam się tym w rodzinie, mąż powiedział: „Ty chyba zwariowałaś!”. Doszło do tego, że klęczał przede mną, płakał i prosił:
„Marysia, proszę cię, wycofaj się z tego. Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, że to dla nas nierealne?”
Odpowiedziałam, że owszem, to nierealne, ale jestem przekonana, że to mieszkanie jest dla nas. Po prostu Pan Bóg, znając naszą sytuację, dał nam ostatnią szansę. Przecież mieszkania będą coraz droższe i nigdy już nie będzie nas na nie stać. Poszłam do spółdzielni i zamówiłam je. Mąż strasznie to przeżywał, aż bałam się, że się rozchoruje.
Kiedy zastanawiałam się, jak je spłacić – w końcu byłam bezrobotna, od 13 lat zajmowałam się dziećmi i wszyscy byliśmy na utrzymaniu męża – nieoczekiwanie nadarzyła się okazja otworzenia własnej działalności gospodarczej. Moja mama miała kiosk warzywno-owocowy, ale zachorowała i nie była w stanie go już dłużej prowadzić. Gdy podjęłam decyzję o kupnie mieszkania – przyszła mi myśl: „Marysia, po prostu zdecyduj się na własną działalność”. I znów poczułam pokój w sercu, że dam sobie radę…
Z taką propozycją poszłam do mamy, a ona ucieszyła się, jakby ją kto na sto koni wsadził! Po miesiącu od podjęcia decyzji prowadziłam już kiosk. Rodzeństwo dołączyło się do spółki – dwóch braci zaczęło mi pomagać, wożąc towar. Wszystko szło jak burza, aż przerastało to moje oczekiwania, bo w tym czasie zrobił się bum handlowy. Po niedługim czasie część sumy na pierwszą ratę kredytu zebrałam z działalności gospodarczej, część pożyczyli mi bracia, tata trochę dołożył – i gdy przyszedł termin, uzbierało się 30%. Gdyby mnie ktoś dziś zapytał, jak to się stało – nie jestem w stanie tego wytłumaczyć. Ale i tak wszyscy pukali się w głowę: „Marysia, czy ty wiesz, na co się rzuciłaś?! Przecież jak nie wpłacisz kolejnej raty, to ci te pieniądze przepadną”.
Później mieliśmy trudny moment, gdy wzrosły oprocentowania kredytów i ten kredyt dostał prawie 170 % do spłaty. Rata spłaty zrobiła się bardzo wysoka. Ale na modlitwie znów przychodził pokój – na przekór wszystkiemu. Na szczęście Skarb Państwa wykupił te odsetki, których lokatorzy nie byli w stanie spłacać, a jeśli spłacę 30% – reszta zostanie umorzona.
W końcu dostaliśmy mieszkanie – piękne, czteropokojowe, zbudowane w nowoczesny sposób. We wspaniale ocieplonym bloku z cegły, w dodatku bardzo blisko moich rodziców – na czym też mi zależało. Pan Bóg cudownie przeprowadził nas przez to doświadczenie i w terminie spłacałam kolejne raty, zostało tylko ok. 8 tysięcy. Ale wiem, że gdyby Pan Bóg nas nie poprowadził – nadal mieszkalibyśmy na 36 metrach kwadratowych.
Marysia
Polecamy książkę o. Remigiusza Recława SJ
"Kobiety szalone dla Jezusa". Więcej - kliknij tutaj.