Mam 23 lata, jestem studentem III roku informatyki. Nawróciłem się pięć lat temu, ale zanim to się stało, byłem zaangażowany w New Age. Wszedłem w myślenie, że człowiek jest panem samego siebie i własnego losu, a wszystko może osiągnąć sam, bez niczyjej pomocy. Sam siebie może zbawić. Takie myślenie prowadziło mnie w kierunku egocentryzmu i skupienia na sobie. A to wszystko oczywiście pod pozorem dążenia do szczęścia, radości i miłości. Choć New Age propaguje scalanie różnych religii i wyznań – ponad podziałami – obejmuje także okultyzm i magię. Wierzyłem, że to dobre. Zresztą w New Age nie ma jasnego podziału na to, co dobre i złe. A to było jedynie oszukiwanie siebie. Zakładanie maski.
Zagłębiłem się w pozytywne myślenie, wmawiałem sobie, że jest dobrze, nawet jak życie się sypało. Do jakiegoś momentu to było dobre, później zobaczyłem, że to zwykła imitacja i próba stłumienia tego, co jest we mnie naprawdę.
Wyjście z tego było związane z konkretną decyzją: albo będę się dalej oszukiwał, albo oddam życie Jezusowi (a wtedy wcale nie rozumiałem, na czym to polega, i była to dla mnie abstrakcyjna perspektywa). Mój przyjaciel mnie do tego zachęcał. Dotąd myślałem, że przecież jestem katolikiem, a poprzez New Age „tylko” sobie pomagam. Przekonałem się jednak, że moje chrześcijaństwo to raczej ramy tradycji i schematy, których się czasem trzymałem. Nie widziałem, że w Kościele jest obecny żywy Bóg. Jednak podjąłem decyzję, że Go wybieram, choć dwa tygodnie z tym walczyłem, bo czułem, że nie mogę, nie mam siły uczynić tego kroku. Paradoksalnie ta walka przekonała mnie, że Bóg naprawdę jest, bo otworzyły się mi oczy i zauważyłem, że jestem kuszony i zwabiany przez złego.
Gdy ostatecznie wybrałem Boga, zaczął się proces mojego nawrócenia. Z wielką radością zacząłem palić wszystkie książki, czasopisma i materiały dotyczące New Age. Zły duch kusił mnie wtedy, abym przynajmniej oddał te książki komuś, a nie palił. Ja jednak robiłem wszystko, aby radykalnie odciąć się od tego i nikogo więcej „nie zarażać” tą ideologią. Stawałem się coraz bardziej wolny, a moje patrzenie na świat zupełnie się zmieniło. Wcześniej np. oceniałem ludzi na podstawie tego, co posiadają lub co osiągnęli. Teraz patrzę na to, co kto ma w środku, jakim jest człowiekiem. Bóg pokazywał mi, co w życiu naprawdę jest ważne, a im bardziej dotykał mojego serca, tym bardziej pozwalał widzieć serca innych ludzi. Oczywiście, to nie stało się z dnia na dzień, ale stopniowo i ciągle jeszcze się dokonuje.
Po dwóch latach od momentu nawrócenia przeżyłem duże zachwianie w wierze. Do tego czasu czułem, że moja droga z Bogiem jest prosta, tak jakbym był niesiony z nurtem rzeki, jakby Bóg niósł mnie na swoich ramionach. W życiu wszystko mi się układało, doświadczałem uzdrowienia w relacjach, mogłem spokojnie rozmawiać z ojcem, z którym wcześniej było mi się bardzo trudno dogadać. Podobnie było z innymi ludźmi, z którymi miałem różne zatargi – po prostu przestałem czuć wrogość. Bóg pokazywał mi swoje dzieła, a w moim życiu ciągle działo się coś dobrego. Ale po tym czasie przyszedł czas pustyni i prób i to mnie podłamało. Poczułem się jak Jezus w momencie, gdy został pojmany, a wszyscy Go opuścili i uciekli. Czułem, że nie mam znikąd wsparcia. To doświadczenie samotności było dla mnie na tyle bolesne, że wycofałem się z głoszenia Boga i ewangelizacji. Pamiętałem, co Bóg zdziałał w moim życiu, ale nie mogłem się tym cieszyć.
Zacząłem coraz bardziej odchodzić w stronę świata i tego, co świat mówi, tylko po to, by choć na chwilę poczuć się chcianym i akceptowanym. Jednak to nie dawało mi pocieszenia i wewnętrznej harmonii, jaką kiedyś dawał mi Bóg. Zacząłem też widzieć, że im bardziej oddalam się od Boga, tym bardziej zanikają dary i charyzmaty, które od Niego dostałem.
Znów widziałem w życiu więcej zła niż dobra. Bóg w tym czasie przysyłał mi osoby, które prowokowały mnie do mówienia o Nim, bo były np. zaangażowane w New Age, ja jednak czułem się zblokowany i zalękniony, by o Nim mówić. Omijałem temat. Czasem się zapalałem, ale to zaraz gasło.
W końcu Bóg bardzo mocno do mnie przemówił na jednym ze spotkań duszpasterstwa akademickiego, na które wcześniej przychodziłem, ale bez przekonania i raczej niechętnie. Pewnego razu koleżanka przeczytała nam historię, na pograniczu fantasy, o tym, jak Bóg rozmawia z aniołami, dyskutując, gdzie ukryć szczęście. Poruszyło mnie zdanie, które przez długi czas we mnie „pracowało”: jeden z aniołów wpadł na pomysł, by ukryć szczęście na dnie ludzkiego serca, bo tam nikt nie będzie go szukał. Choć ta historia była wymyślona, to jednak do mnie przemówiła w sposób bardzo realny. Naprawdę uwierzyłem, że szczęście jest na dnie ludzkiego serca, i zastanawiałem się, dlaczego ja go nie doświadczam. Wróciłem do źródła, do momentu mojego nawrócenia. I zobaczyłem, że moja radość wypływała z mówienia o Bogu ludziom. Czasem nawet nie tyle mówienia, co bycia z człowiekiem, by przekazywać mu Boga.
Zobaczyłem, jak wiele kłódek założyłem na moje serce, kierując się lękiem np. przed odrzuceniem, a przede wszystkim przed zaufaniem Bogu. Ale On, pokazując mi kłódki, dał mi klucz, by je otworzyć.
Pokazał mi poprzez swoje Słowo, że w moim życiu stało się podobnie jak z uczniami idącymi do Emaus: miałem oczekiwania, które się nie spełniły. Podobnie jak w życiu Józefa Egipskiego, który otrzymał w młodości Słowo, że będzie wielkim zarządcą Egiptu, ale zanim to się stało, został sprzedany do niewoli jak zwykły niewolnik, a później niewinnie oskarżony. Zobaczyłem, że jemu także było trudno uwierzyć i żyć Słowem Boga na co dzień. Jednak wtedy zrozumiałem, że musiałem przejść przez ten czas pustyni, odrzucenia i wielu prób, by dojść do tego, kim jestem dziś. Przekonałem się, że Bóg jest mocniejszy ode mnie, a ja nie mogę nic, dopóki On mi na to nie pozwoli. W Piśmie świętym znajdowałem wiele słów, które mówiły o sercu i zaufaniu.
Zrozumiałem, że te próby Bóg dał mi, by pokazać, jak jestem dla Niego ważny, i by w końcu wyprowadzić z nich wielkie dobro. Jak raz moje serce dostało się w ręce Jezusa, to nie ma szans, by z nich wypadło. Patrząc na historię mojego życia, zobaczyłem to bardzo wyraźnie – On nigdy mnie nie wypuścił.
To doświadczenie samotności było potrzebne, bym dorósł, wyrwał się z dziecinady, w jakiej tkwiłem. Jezus posyłał do mnie ludzi, którzy umacniali mnie swoim świadectwem, że kryzys w wierze jest po to, by zmienić nasze patrzenie na Boga. To tak jak z relacją między ojcem i synem: syn inaczej patrzy na ojca w wieku trzech lat, inaczej, gdy jest nastolatkiem, a inaczej, gdy jest dorosły. Bóg nie chciał bym patrzył na Niego przez ramy i schematy, które sam sobie stworzyłem. To dało mi ogromną wolność. Także w ewangelizacji, by mówić o Bogu tak, jak On mnie do tego wzywa, a nie tak, jak się do tego przyzwyczaiłem. Bóg scala różne fragmenty mojego życia i serca, prowadząc mnie do autentyczności i radości.
(Artykuł zamieszczono 2011-10-11)