Mąż uczył katechezy i prowadził kursy przedmałżeńskie, wspólnie rozpoczęliśmy też własną działalność gospodarczą. Urodziły nam się ukochane dzieci, a świat stał przed nami otworem. Życie trzymaliśmy we własnych rękach, polegając na sobie samych – powielaliśmy w tym model rodzin, z których pochodziliśmy.
Sielanka nie trwała długo. Zwykłe problemy dnia codziennego i te poważniejsze, natury zawodowej – ujawniły, że mój mąż ma skłonności alkoholowe.
Mocno osłabiło to nasze małżeństwo. Więź emocjonalna wygasała, nie było o czym rozmawiać. Straciłam radość życia. Walczyłam o przyszłość naszej rodziny, ale metodami pogłębiającymi nasz problem. Była to walka z mężem, w której padały słowa pogardy i potępienia. Już nie chodziliśmy razem do kościoła, sama modliłam się o cud jego przemiany. Gdy nie następowała – zaczęłam wątpić, czy ten dobry Bóg w ogóle istnieje. Straciłam sens życia, myśląc: komu jeszcze jestem potrzebna?
Podczas wakacyjnego wyjazdu nad morze z dziećmi, pewnego poranka sama spacerowałam po pustej plaży. Nie mogłam już dłużej dusić w sobie żalu i rozpaczy – zupełnie nie współgrały z pięknem wschodu słońca i spokojem morza. Zaczęłam płakać i krzyczeć do Pana Boga, żeby przyszedł i zmienił moje życie, bo ja nie chcę tak dalej żyć! I zostałam wysłuchana.
We wrześniu przyszłam na pierwszą Mszę z modlitwą o uzdrowienie, a potem na spotkanie wspólnoty modlitewnej. Rozpoczynając Seminarium Odnowy Życia w Duchu Świętym, nie wiedziałam, kim dla mnie jest Bóg i co to znaczy, że mnie kocha. Wiedziałam tylko, że jest to dla mnie jedyna droga, bo przemianę naszego małżeństwa muszę zacząć od siebie. Ale miałam wielką nadzieję, że Pan Bóg uzdrowi też mojego męża.
Przełom w naszym małżeńskim życiu dokonał się kiedy pojechałam na trzeci tydzień rekolekcji ignacjańskich – właśnie tam otrzymałam łaskę przebaczenia mężowi.
Jezus pokazał mi wtedy, jak kochać miłością bezwarunkową, która nie odrzuca, ale przyjmuje człowieka takiego, jakim jest.
Rozpłakałam się, bo uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nie kochałam swojego męża. Kochałam go miłością oczekującą i potępiającą, a wydawało mi się, że skoro wypełniam swoje obowiązki, to jestem fantastyczną żoną. Przypomniały mi się słowa przysięgi małżeńskiej – biorę sobie ciebie takiego, jaki jesteś, na dobre i na złe.
Podczas adoracji Najświętszego Sakramentu zapytałam: „Panie, jak mam wrócić do relacji z moim mężem z tak przemienionym sercem?”. Wtedy usłyszałam, że mamy się razem modlić koronką do Bożego miłosierdzia. Ucieszyłam się bardzo – potraktowałam to jak koło ratunkowe dla nas. Wyobrażałam sobie, że dzięki tej modlitwie Pan Bóg będzie nas na nowo uczył rozmawiać ze sobą i uporządkuje nasze relacje.
Do domu wracałam z wielką nadzieją. Opowiedziałam mężowi o rekolekcjach i zaproponowałam wspólną modlitwę. Odpowiedział, że nie jest gotowy. Postanowiłam, że zacznę sama i będę na niego czekała. Po dwóch tygodniach mąż przyszedł i zapytał… jak modlić się koronką. Dałam mu obrazek Jezusa Miłosiernego, gdzie było to wyjaśnione i o nic nie pytałam – dałam mu wolność. Ale był to dla mnie znak pełen nadziei.
Miesiąc później, rankiem 12 października – w dzień rozpoczęcia IX Forum Charyzmatycznego w Łodzi – mój mąż zmarł.
Był to dla mnie bardzo trudny czas, ale nie straciłam nadziei. Pan Bóg dał mi dużo pokoju i łaskę przyjęcia Jego planów z wiarą w to, że On wie, co robi. Błogosławieństwem na ten czas była moja wspólnota – armia Pana, która mnie wspierała. Dziękuję Panu Bogu za ich modlitwę, ciepłe słowo, przytulenie. Dziękuję Mu też za koronkę do Bożego miłosierdzia, która jest naszą małżeńską modlitwą na zawsze i za wiarę w to, że Miłość zwycięży.
JOANNA: Moi rodzice mieli ogromne szanse, by stworzyć udane małżeństwo. Praktykujący katolicy, wykształceni, szczęśliwi, otwarci na siebie… Tata dobrze zarabiał, więc mama mogła poświęcić się wychowaniu mojego brata i mnie. Niczego nam nie brakowało – może jedynie wspólnie spędzanego czasu. Tata dużo pracował, więc wszystko robiliśmy z mamą. Nawet na wakacje dojeżdżał do nas tylko na kilka dni, bo nie mógł zostawić obowiązków zawodowych.
Bardzo kochałam tatę takiego, jaki był. Czułam się jego ukochaną córeczką, bezgranicznie akceptowaną.
Odkąd jednak pamiętam, tata lubił alkohol. Walczyliśmy z jego nałogiem, ale bezskutecznie. Odmawiałyśmy z mamą różaniec zawsze w tej jednej intencji. Na początku tata przynosił mamie kwiaty, by ją przeprosić. Ona jednak coraz bardziej zamykała się na niego. Ranili się, podejmowali decyzje, które trudno było im sobie wybaczyć; oboje bardzo cierpieli. W końcu przestali ze sobą rozmawiać. Nawet świąt nie spędzaliśmy już wspólnie.
Mijały lata, problemy narastały. Mama nie potrafiła już udawać, uśmiechać się – była smutna, nic jej nie cieszyło. Namawiałam ją, by odeszła od taty. Nie rozumiałam, po co tak się męczy. Postanowiłam sobie wówczas, że jeśli ja będę miała takiego męża – nie pozostanę z nim za wszelką cenę. Mogłam wymienić przewinienia, których na pewno nie wybaczyłabym mężczyźnie.
Gdy ja i mój narzeczony byliśmy na studiach – należeliśmy do Odnowy w Duchu Świętym. Pewnego razu na odnowową Mszę o uzdrowienie przyszła też moja mama. A potem zaczęła chodzić na spotkania, po których wracałyśmy do domu razem, radosne i rozśpiewane. Tata nam się przyglądał, dziwił się i trochę podśmiewał mówiąc, że jesteśmy nawiedzone. Wiem jednak, że był zadowolony, że mama znalazła miejsce i ludzi, dzięki którym częściej się uśmiechała.
Podczas trzeciego tygodnia ćwiczeń ignacjańskich w mamie obudziła się nadzieja. A słuchając o jej przeżyciach, ja również oczami wyobraźni widziałam rodziców znowu razem. Widać było jakąś zmianę – np. po raz pierwszy od lat rozmawiali o sobie i swojej przyszłości. Na pytanie, dlaczego nie odszedł – tata odpowiedział, że chciał, aby jego dzieci miały dom. Teraz, gdy sama jestem mamą, widzę, że największą inwestycją moich rodziców w nas było to, że pozostali razem.
Tata zmarł nagle. Nie byłyśmy z mamą na to gotowe. Ale Bóg dał nam łaskę spokoju i zgody na Jego wolę.
Rodzina patrzyła na nas podejrzliwie – nie płaczemy, nie mamy żalu do Boga? Byłyśmy smutne, ale nie załamane, bo wiedziałyśmy, że tata poszedł na spotkanie z Jezusem.
Patrząc na te wydarzenia z perspektywy czasu, chcę dziś podziękować Panu Bogu za to, że moi rodzice wytrwali razem do końca, choć wielu spisywało ich małżeństwo na straty. Historia ich życia uczy mnie, że Pan Bóg daje łaskę przebaczenia i leczy rany. Ślub dwojga ludzi jest sakramentem, w którym On błogosławi małżonkom i obiecuje pomoc, jeśli pozostaną wierni wypowiedzianej przed Nim przysiędze. Nie gwarantuje, że będzie łatwo, ale przekonuje, że zawsze można się pojednać, zawrócić ze złej drogi, spróbować od nowa…
Dzisiaj lista przewinień, których na pewno nie wybaczyłabym mężowi – już nie istnieje. I wierzę, że Pan Bóg pomoże nam wychować naszych synów na kochających, silnych i odważnych mężczyzn, gotowych do przyjęcia odpowiedzialności za siebie i swoje rodziny.
W tym temacie polecamy książkę o. Tadeusza Kotlewskiego SJ pt."Czas Domu"