To spotkanie wlało wielki pokój w jego serce. Kilka tygodni później brat odszedł do Pana. W sanktuarium św. Andrzeja Boboli było wówczas nieznośnie gorąco. Musieliśmy bez przerwy wycierać się mokrymi ręcznikami. Poruszyła mnie wtedy nie tylko sama modlitwa podczas Eucharystii i adoracji, ale wielka troska ks. Johna o pojedynczych ludzi, którym poświęcił długie nocne godziny, aby mocą Jezusa uwalniać ich z różnych form duchowego i fizycznego uciemiężenia. Zostaliśmy przeniesieni do serca Ewangelii.
DUCHOWA RESOCJALIZACJA
Na spotkanie z ks. Johnem w Łodzi jechaliśmy w deszczu, przez Łowicz. Nigdy tą trasą nie jeżdżę. Tylko raz, prawie dwadzieścia lat temu, jechałem nią z bratem Tadeuszem. Odwoził mnie, jak to powtarzam z uśmiechem, na resocjalizację przez pracę fizyczną z powodu błędów i wypaczeń młodości. Mówiłem już o nich i pisałem w przeszłości. W pierwszych dniach i tygodniach na Sienkiewicza w Łodzi głównie sprzątałem piwnice, strychy, grabiłem liście i robiłem zakupy. Nie czułem się szczególnie zdolny do wielkich aktywności duchowych, aczkolwiek ogromnym przeżyciem była dla mnie spowiedź kobiety, która jakby z drugiej strony opowiedziała o moim życiu w ciągu ostatniego roku. Pewnego dnia o. Józef Kozłowski zaproponował, abym roztoczył duchową opiekę nad grupą „Przymierze”. Przeważali w niej młodzi ludzie z szkół średnich, chociaż było także kilku studentów. Co miałem robić, nie za bardzo mogłem odmówić człowiekowi, który – poza siostrą Teresą ze zgromadzenia służebniczek – najbardziej troszczył się o mnie i wspierał duchowo, jak tylko mógł. Stawiałem sobie wiele pytań: czy odnajdę się w grupie Odnowy w Duchu Świętym? Czy nie będę musiał zmienić mojego racjonalnego sposobu myślenia i przestać twardo stąpać po ziemi?
KIERUNEK: ODNOWA
Uważałem tych ludzi za rozegzaltowanych pięknoduchów i infantylnych dziwaków. Mimo to zdecydowałem się pójść do tzw. „klubiku” na pierwsze spotkanie. Okazało się, że nie jest tak źle. Zauważyłem, że uczestnicy są bardzo autentyczni, otwarci i sympatyczni. Poczułem się przyjęty, takim, jakim wtedy byłem: obolały i zraniony. Dali mi odczuć, że chcą mnie mimo wszystko. Nie przeszkadzało im to, co złego działo się jeszcze niedawno w moim życiu. Zauważyłem, że potrzebują duchowego oparcia i umocnienia. Szukają kogoś, kto wysłucha i delikatnie wskaże kierunek. Tak rozpoczęła się moja wspólna droga z „Przymierzem”, która trwała przez wiele lat. Oprócz spotkań modlitewnych, rekolekcji, wspólnych akcji ewangelizacyjnych, wyjazdów wakacyjnych, miałem osobisty kontakt z wieloma członkami grupy. Tutaj doświadczyłem kolejnej wielkiej łaski: mogłem z bliska obserwować, jak młodzi ludzie rosną duchowo, jak Pan Bóg działa w ich życiu, jak zmagają się o jakość swojego życia. Stopniowo byłem uzdrawiany przez wspólnotę, dając jej również siebie samego takiego, jakim byłem. Dzięki wspólnocie rosłem wewnętrznie i rozwijałem w sobie dar duchowego ojcostwa. Najpiękniejszym przeżyciem, jakie pamiętam, był postój podczas wschodu słońca na Małej Rawce w Bieszczadach. Ponieważ przyszliśmy przed świtem, moi młodzi przyjaciele poszli jeszcze pospać. Pozawijali się w śpiwory i kurtki. Kiedy tak czuwałem nad ich snem, poczułem smak bycia ojcem, pasterzem i przyjacielem, który z troską spogląda na swoje dzieci, żeby nic złego ich nie spotkało. Mogłem to przeżyć dzięki nim. Ostatni raz byliśmy na wspólnych wakacjach w 2002 roku, 9 lat po moim opuszczeniu Łodzi.
ŁASKA BOŻA NIE Z KONSERWY
Dzisiaj mam lekko ponad 50 lat. Jadąc 2 lipca 2011 roku do Łodzi, myślałem sobie po drodze: z czym jadę dzisiaj, czy obecnie potrzebuję uzdrowienia? Zawsze powtarzam, że nie da się zakonserwować swojego doświadczenia z przeszłości, nawet jeśli wiąże się ono z wielkim duchowym przełomem. Przychodzą nowe próby i nowe wyzwania. Ważne, byśmy czerpali duchową mądrość z bolesnych doświadczeń przeszłości, i pamiętali, z jakich opresji wyprowadził nas Pan. Wciąż potrzeba duchowej przejrzystości, wewnętrznej prawości i poszukiwania dobra w tych, których spotykamy. W tym sprawdza się, czy naprawdę i na ile potrafimy kochać. Dzisiaj jestem duszpasterzem innej grupy modlitewnej, która również otacza mnie wielką miłością i troską. Pomyślałem sobie, że także obecnie powinienem dawać to, co we mnie najlepsze.
JEZUS UZDRAWIA DZIŚ
Podczas spotkania z ks. Johnem Bashoborą zrozumiałem, że powinienem całym sobą ruszyć w drogę do świętości, czyli do szczęścia, i zapraszać na nią wszystkich, których spotykam. Widziałem tam ludzi, którzy prawdziwie wierzą w to, że Pan uzdrawia. Stałem jak wryty obok rodziców małej Julii, którą zabrano na ten dzień z oddziału onkologii w Warszawie, aby ks. John mógł się za nią pomodlić i udzielić jej błogosławieństwa. Poruszyła mnie również wiara czterech silnych mężczyzn, prowadzących do ołtarza krzyczącą i wyginającą się we wszystkie strony młodą dziewczynę. Bardzo dotknęły mnie rozmowy z wieloma osobami, które pamiętają mnie z dawnych lat, albo znają z mediów. Organizatorzy spotkania przyjęli mnie naprawdę po królewsku. Zaprosili do stołu, podali lekarstwo na zgagę, kubek wody, zostałem wyróżniony udziałem w ścisłej koncelebrze, przystąpiłem do sakramentu pojednania, chociaż wcześniej tego nie planowałem. Zostałem przyjęty otwartym sercem przez Pana i przez ludzi, chociaż w innym momencie mojego życia, 20 lat później, to tak samo ciepło i serdecznie. Pan rzeczywiście uzdrawia dziś, tak samo jak wczoraj. Jest zawsze z nami, obyśmy też byli z Nim coraz bardziej. Wracałem do domu przepełniony wielkim pragnieniami całkowitego oddania się Jezusowi, aby moja postawa życiowa i świadectwo były zaproszeniem dla innych na drogę do świętości.
Po kilku dniach, sprawując Eucharystię połączoną z modlitwą o uzdrowienie w Sanktuarium Świętego Andrzeja Boboli, pomyślałem, że to „dziś” nie odnosi się jedynie do minionej soboty, ale to rzeczywistość obecna tu i teraz. Pan prowadzi nas i uzdrawia przez całe życie.
Polecamy lekturę książki o. Józefa Kozłowskiego SJ "Jezus uwalnia w Eucharystii".
{youtube}2RpguKXUZac{/youtube}
(Artykuł zamieszczono 2011-10-27)