Sama pamiętam, jak czasami, podczas pracy w Domu Pomocy Społecznej, czułam się jak ten biedny Syzyf. Pracowałam, a efektów nie było widać. Starałam się, a moje wysiłki były niezauważane. Byłam prawie u wierzchołka, a następnego dnia musiałam zaczynać wszystko od nowa. Po jakimś czasie zaczęłam podnosić głos, stałam się oschła i nieczuła.
Codzienna opieka nad drugim człowiekiem to nie lada doświadczenie. A troska i dbanie o kogoś, kto często „daje nam w kość”, to wysiłek niesamowity.
To naprawdę przypomina wtaczanie na górę głazu, który następnego dnia spada, więc zaczynamy od nowa. I tak codziennie. A głaz z dnia na dzień staje się cięższy, zaczyna nam brakować sił i myślimy, że nie damy rady. Ile to razy mówiłam do siebie po przyjściu z pracy: Jutro już taka nie będę. Będę spokojna i opanowana, okażę dużo miłości i cierpliwości. Ale następnego dnia przychodziła kolejna trudna sytuacja.
Zaczęłam zadawać sobie pytania: Czy ja w ogóle jestem dobrym człowiekiem? Czy nadaje się do tego typu pracy? Czy daję tym ludziom choć odrobinę dobra? Czy sama chciałabym być tak traktowana?
Myśli te nie dawały mi spokoju, więc wkrótce zmęczenie psychiczne stało się większym ciężarem od zmęczenia fizycznego. Po powrocie do domu dużo płakałam. Bolałam nad losem tych ludzi, ale sama nie umiałam poradzić sobie z uczuciami, jakie we mnie były.
A jak przeżywają taką opiekę osoby zajmujące się swoimi bliskimi? „To moja mama, muszę być przy niej codziennie”. „Co ludzie pomyślą, co rodzina powie, jeśli zatrudnię opiekunkę?” „Jak mogę zatrudnić opiekunkę, przecież to obcy człowiek, więc nie wie, jak zajmować się moją mamą”. Tak, to prawda, opiekun nie pozna twojej mamy tak jak ty. Nie zrozumie wszystkich zachowań bliskiej ci osoby. Ale może się zatroszczyć, zadbać, okazać serdeczność, pielęgnować, pilnować… a zarazem uratować ciebie przed wypaleniem.
A jak ja poradziłam sobie z moimi uczuciami? Zrobiłam sobie przerwę i wyjechałam na wakacje. Żeby móc coś zmienić, trzeba się temu przyjrzeć z dystansu. Tak też zrobiłam i doszłam do zatrważających wniosków. Mój stan spowodowany był tym, że nie robiłam tego, co do mnie należało, ale robiłam WSZYSTKO! Byłam opiekunką, ale wcielałam się też w rolę ogrodnika, pani z kuchni, terapeuty, pielęgniarki, zapominając o tym, co rzeczywiście należało do moich obowiązków. A przecież jeśli w pierwszej kolejności zadbamy o nasze pierwotne powołanie, to sami zobaczymy, ile sił i czasu zyskamy na pozostałe czynności.
Nie musisz być Syzyfem, nie musisz sam wciągać skały na szczyt. Możesz poprosić innych, by ci w tym pomogli i nie ma w tym nic złego.
Ja też poprosiłam o pomoc i zaczęłam mówić, czego potrzebuję. I nagle okazało się, że ludzie, z którymi współpracowałam, zaczęli mnie wspierać i rozumieć. Już nie byłam Syzyfem – byłam sobą.
Pomyśl, czy ty też nie odgrywasz roli samotnego Syzyfa? Czy nie starasz się być jedyny i niezastąpiony, więc samotnie wpychasz głaz na szczyt góry? A może warto, jak mówi jedna z pieśni, „zrzucić ciężary na Jezusa” i poprosić innych o pomoc? Nie musisz być Syzyfem, możesz być sobą.