Moja żona Aneta zmarła w wieku 37 lat. Ostatnie 7 lat życia była niewidoma. Myślę, że Aneta odkryła, iż uzdrowienie nie jest jej drogą. Była bardzo szczera wobec Pana Boga. Kiedy się wspólnie modliliśmy, mówiła o swoich emocjach, o tym że to ją boli i że tego nie rozumie. Ale było w niej też i zaufanie tej tajemnicy. Po roku czy dwóch miała głębokie przekonanie, że tak już zostanie. Co nie znaczy, że nie chciała widzieć... Swoją energię kierowała jednak nie na oczekiwanie, że coś się zmieni w jej życiu, tylko na realizowanie go w tych płaszczyznach, które mogła zmieniać, mobilizując się do czegoś konkretnego. Swoje cierpienie przyjęła również jako zaproszenie w głąb. Znam takich ludzi, którzy mówili, że była dla nich znakiem przez przyjęcie tego, co wydawało się prawie niemożliwe do zaakceptowania.
Na początku mojej znajomości z Anetą, nie chodząc jeszcze ze sobą, postawiliśmy sobie takie pytanie: Czego byś oczekiwał od małżeństwa, od relacji z tą drugą osobą? Padła odpowiedź: najważniejsze jest to, żeby kochać i być kochanym; ale oboje też mieliśmy wyobrażenie domu otwartego dla tych, którzy chcieliby przyjść i pogadać, gdzie mogliby być sobą. Czy jakoś go budowaliśmy? Myślę, że dbaliśmy o naszą wzajemną relację. Unikaliśmy takich sytuacji, w których sprawy niewyjaśnione zostałyby gdzieś zagrzebane. Dużo rozmawialiśmy. Mieliśmy świadomość, że dom tworzymy nie tylko razem – kierunek wyznaczały nam też rekolekcje, nasze życie duchowe (czym się dzieliliśmy i do którego wzajemnie się mobilizowaliśmy) i wspólne życie sakramentalne. Razem przygotowywaliśmy się do sakramentu pojednania i pokuty.
Zrezygnowaliśmy z rzeczy, które nas dzieliły, których nie mogliśmy podjąć razem. Co się dało staraliśmy robić wspólnie. Odkryliśmy, że gdy robimy coś oddzielnie, nie mamy takiej satysfakcji, jak gdybyśmy zrobili to razem. Stąd właśnie i kursy, jakie wspólnie prowadziliśmy, i pomoc osobom w poradni. Nawet Telefon Zaufania, prowadzony przez Anetę, był okazją do dzielenia się tym wszystkim. Wymyśliła go w czasie rekolekcji, ale od razu powiedziała, że robimy to razem. Drugim kryterium było pytanie o owoce: na ile to ma sens, czy nie jest to tylko szukanie jakiejś “protezy”, żeby wypełnić czas. Aneta była ogromnie wrażliwa na tym punkcie. Mówiła, wracając do historii Bruno Ferrero, jak to u bram Raju na pytanie: “A ty co robiłeś w życiu?” ludzie opowiadali różne historie. I tak często powracała do tego: “Co ja powiem, kiedy mnie zapytają?” Wśród tych ludzi z opowiadania była kobieta, która trafiła do nieba tylko dlatego (albo aż dlatego), że prasowała mężowi koszule...
Aneta zawsze siebie i mnie mobilizowała do aktywności i otwarcia się na ludzi. Kiedy coś się działo w rodzinie lub wśród przyjaciół, bardzo się za nich modliła. Była też otwarta na inną pomoc. Gdy straciła wzrok, to wyzwanie stało się jeszcze większe. Szukała takich możliwości, żeby jedno z nas nie pozostało bierne, a drugie aktywne. Przestać widzieć – to było najtrudniejsze doświadczenie, jakie Aneta mogła sobie wyobrazić, bo bardzo dużo czytała. Myślę, że czytała również z ludzkich twarzy...
Zastanawialiśmy się, co jeszcze można było dla różnych małżeństw zrobić – coś nie bardzo zobowiązującego. Aneta prowadziła w Telefonie Zaufania rodziny, które też dzieliły się chęcią wspólnego wyjechania i pogadania w przyjemnej atmosferze. Program proponował to, co może służyć rodzinie i małżeństwu. Mieliśmy też pomysł na program dla dzieci, podczas gdy ich rodzice mieli swoje zajęcia. Za to popołudnia spędzali już razem, bez żadnych ograniczeń, a wieczorami były wspólne zabawy i spotkania. Generalnie opierało się to na pewnej dynamice psychologii komunikacji, czyli tego, co służy małżeństwu w dogadywaniu się, pracy nad emocjami, potrzebami, rozpoznawaniem, jak wygląda ich relacja małżeńska, jak budować kontakt, rozwiązywać konflikty...
Doktor Elżbieta Sujak pokazała nam drogę, że poradnictwo i pomoc nie polega na wymyślaniu gotowych odpowiedzi dla kogoś innego. Zwłaszcza w Telefonie Zaufania, gdzie znamy sprawę tylko z relacji jednej osoby, brak jest obiektywnych przesłanek do podjęcia dobrej decyzji. A wtedy każda decyzja będzie podjęta jakby przez pryzmat siebie. Należy za to tak prowadzić rozmowę, żeby ten ktoś sam doszedł do rozwiązania, bo on najlepiej zna swoją sytuację. Gdy jednak pomoc była już potrzebna, można było coś zasugerować: poradnię, psychologa, duszpasterza, spowiedź. Generalnie, sztuka takiego pomagania polega na tym, że odpowiedź jest już we właściwym nazwaniu problemu, z którym ktoś przychodzi lub dzwoni.
Od około 6 lat Aneta prowadziła telefon zaufania. Telefon dzwonił w różnych sytuacjach i był nieustannie w naszym życiu obecny. Czasami następowały po nim indywidualne spotkania i one także zaowocowały jakimś dobrem. Były też takie telefony, w których kontakt był jednorazowy. Bywały również sytuacje, że nic się nie udało zrobić – takie doświadczenie bezsilności. Jednak telefon dawał poczucie, że nawet nie wychodząc z domu można służyć i być użytecznym, potrzebnym i móc dzielić się tym, co się ma: zdolnością słuchania i rozumienia innych.
Bogdan Kosztyła
Krótkie świadectwo Ewy: Do Anety zawsze można było zadzwonić i zawsze człowiek czuł się wtedy najważniejszą osobą na świecie. Było w niej tyle troski o drugiego. Dawała dużo spokoju i uwagi. Była bardzo delikatna, gdy zadawała pytania. Czuło się w tym coś z macierzyństwa: zatroskanie, czułość, bezinteresowność... Aneta z Bogdanem pracowali często za “niebieskie dolary”. Nie umieli odmówić człowiekowi w potrzebie. Robili to, co czuli, że mają robić i nie pytali, czy ktoś im za to zapłaci. Przy naszej parafii prowadzili zarówno kursy przedmałżeńskie, jak i Poradnię Rodzinną. Pomagali indywidualnie ludziom z różnymi problemami, którzy odszukali ich np. po audycjach w radiu lub przez Telefon Zaufania. A telefon dzwonił właściwie nieustannie...
Polecamy ksiaążkę dla małżeństw "Pocałunek złożony na duszy". Więcej - kliknij tutaj.