Napisałaś książkę o radości. Czy to znaczy, że odkryłaś, co robić, żeby być zawsze radosną?
– Nie jest możliwe, żeby być zawsze radosnym. Nie warto też tego szukać na siłę. Święty Paweł zachęca, żeby zawsze się radować. Odkryłam, że w tym kontekście „zawsze” to znaczy szczególnie wtedy, kiedy, będąc w jakimś zagrożeniu, potrzebuję silnego doświadczenia płynącego z mojej zdrowej, głębokiej wiary. Wtedy szukam pocieszenia i jestem wezwana do radości. Muszę zatem sięgnąć po nią sama, ona jest darem Ducha Świętego.
Sięgać po radość, co to znaczy?
– To znaczy podejmować decyzję, że skorzystam z daru radości, by przeciwstawić się trującemu smutkowi i narzucającemu się lęku. Nie jest to kwestia stanu emocjonalnego ani mojego komfortu, czy wygodnej sytuacji, ale konieczności.
Można ucieszyć się nową sukienką lub
egzotyczną podróżą, ale ty pewnie masz inną radość na myśli?
– Radość z powodu sukienki mogę wykorzystać do uzyskania większej, „wyższej” radości. Przyjemność związaną z zakupami warto zauważyć, docenić i świadomie przeżyć, bo gdy znajdę się w niełatwej sytuacji i nie będzie mi do śmiechu, to mogę odwołać się do tamtej chwili. Mała radość z sukienki pomoże mi sięgnąć po tę „wyższą”, by małymi krokami podprowadzić mnie nawet do spotkania z Bogiem, przez wdzięczność. Nie ma co bagatelizować tych małych radości z życia. Warto je doceniać, gdyż prowadzą do radości z nieba. Nie cała przecież należę do tej ziemi. Jestem z nieba, gdzie mieszka mój Ojciec. Stamtąd przychodzę i tam wracam. Tak żyjąc, mam przewagę, której źródło jest w wierze.
Kiedy zdajesz sobie sprawę, że Dobry Ojciec nad tobą czuwa i troszczy się, to budujesz w sobie silną świadomość, że nigdy cię nie zostawi. Bóg chce to przekonanie rozdawać nam zarówno w codziennych radościach, jak i podczas naszej modlitwy na kolanach czy w całkowitym wyciszeniu.
W uwrażliwionym sercu On się sam objawia na wiele sposobów. Na przykład kiedy przychodzi lęk lub gdy człowiek jest w depresji, to radość i każdy jej – również duchowy – objaw jest wielkim, wręcz niemożliwym wysiłkiem. Zdobycie się na nią nie będzie ludzkim wysiłkiem, ale duchowym działaniem pod wpływem łaski. Bywa, że trzeba zrobić coś „wbrew sobie”. To tak, jak czasami wieczorem nie chce się umyć zębów. Zasypiasz i nie masz ochoty pójść do łazienki. Ale wiesz, że warto to zrobić, bo chodzi o twoje zdrowie. Podobnie jest z radością. Warto o nią zabiegać, bo ona działa cuda w obszarze duchowym i materialnym.
Podałabyś przykład sytuacji, w której podjęłaś decyzję, że pomimo przeciwności nie dasz się smutkowi?
– Smutkowi… ja powiedziałabym zwątpieniu, który z nim przychodzi.
Jestem bardzo blisko z moją mamą, przyjaźnimy się. Nauczyła mnie kobiecości, cierpliwości i piękna. Wiele jej zawdzięczam. Gdy dowiedziałam się, że ma nowotwór złośliwy, natychmiast postanowiłam zrobić coś, by nie wpaść w lęk i panikę. Musiałam od razu działać. Byłam rozchwiana, poruszona, bałam się. Zaczęłam słuchać siebie, poszłam na adorację, badałam temperaturę swojej wiary. Topniała… Chciałam się zwrócić do Boga, ale inaczej, bo paliła się pode mną ziemia i potrzebowałam posłuchać, co mówi Pan, jednak w takich emocjach był to niemożliwe. Wiedziałam, że muszę ochłonąć, szukać pomocy w Eucharystii, w rozmowach z bliskimi, ale to nie wystarczało. Poczułam, że chciałabym fizycznie strząsnąć z siebie ten lęk, by mnie nie zmiażdżył. Wiem, jak trudno się podnieść z takiego stanu. Zrozumiałam, że muszę wyrwać się, zacząć działać niekonwencjonalnie. Poskakać mocno po ziemi, śpiewać, usłyszeć przy sobie silny głos przyjaciela. Zaczęłam więc na głos uwielbiać Boga, głosiłam dobrą nowinę sama sobie. Zrozumiałam, że to ja mogę być teraz przyjacielem dla samej siebie, potrzebowałam swojego głosu.
Wiele bliskich wierzących osób było bardzo zmartwionych. Aby wybić się z tego strachu, samodzielnie przyzywałam Ducha Świętego, wielokrotnie w ciągu dnia skakałam i tupałam jak wojownik w tańcu wojennym. Robiłam to tam, gdzie nie spotkałabym nikogo, kto by się zdziwił czy zadawał mi pytania. Po kilku minutach takiej modlitwy czułam się dużo lepiej, strach opadał. Dawało mi to przewagę, przez jakiś czas czułam ulgę i mogłam słuchać Boga. Powtarzałam tę modlitwę wielokrotnie... Po niej mogłam spokojnie oddychać i mieć przytomny umysł. Dobre i tyle. Czytałam Słowo Boże i się nim karmiłam, słyszałam dobre rady od Boga.
Skupiłam się na kontakcie z mamą, która jest człowiekiem wiary. Mogłam do niej dotrzeć i pomóc jej przyjmować to pocieszenie.
Nie było modlitwy: Panie, uzdrów moją mamę?
– Na początku nie. Najpierw musiałam się zbliżyć do Pana w duchu pokory i w uwielbieniu, aby widzieć czytelny obraz sytuacji. Duch Święty działał tak, że nie czułam niezgody i zdenerwowania. Zaczęło się rodzić przekonanie, że zyskuję przewagę nad złem i dopiero wtedy prosiłam o uzdrowienie. Pan mnie wysłuchał. Mama była operowana, ale wszystko, co temu towarzyszyło, przebiegało bardzo pomyślnie. Ta modlitwa uwielbienia towarzyszyła nam przez cały czas. Od pierwszej diagnozy do operacji, przez trzy miesiące. W dniu operacji zostałam w domu, tak się umówiłam z mamą. Chciałam mieć możliwość, by modlić się swobodnie, tak jak będę tego potrzebowała. Nie miałam też siły na przebywanie w szpitalu i podnoszenie nadziei innych.
To dość odważne powiedzieć bliskim: nie przyjadę do szpitala, będę się modlić w domu. W podobnej sytuacji ludzie nerwowo, ale razem, czekają pod salą operacyjną.
– Tak, to była przemyślana strategia. Choć ryzykowna, bo jak się okazało, nie każdy przyjął ją dobrze. Ale to rozwiązanie dla mnie i dla mamy okazało się najlepsze. Ta modlitwa zadziała rozstrzygająco na lęk, zabrała go ode mnie.
Czy powiesz o sobie, że jesteś odważna?
– Z natury nie jestem, ale zarówno doświadczenia życiowe, jak i duchowe nauczyły mnie odwagi.
Można się więc jej nauczyć. Jak?
– Tak jak doskonali się każdy profesjonalista w swoim zawodzie. Poznajesz swoje słabe i mocne strony, i pracujesz nad tym, co nie domaga. Dbasz o to, żeby się nie wycofać w momencie próby. Jak dziecko, które ma wyrecytować wiersz przed publicznością. Zna tekst, jest ładnie ubrane, przygotowane, staje przed ludźmi i robi to, co do niego należy. Nie cofa się. Nie wolno zwracać uwagi na podszepty, typu: nie uda mi się. Trzeba je natychmiast zostawić, nie dyskutować z nimi. Ważne jest również, by potem nie oceniać się zbyt surowo, przyjąć to, co się wydarzyło, jako naukę. Wyciągnąć wnioski. Docenić siebie i czekać na następną okazję.
Wtedy będzie już łatwiej?
– Może tak być. Z tym, co już znam, poradzę sobie lepiej, i znowu się czegoś nauczę. Podejście: „Idę się uczyć” jest uwalniające i nie pozwala mi samej sobie dowalić oraz uodparnia na krytykę innych. To jest postawa, nad którą można pracować, dotyczy to również życia duchowego. Świat duchowy widzi, słyszy i rozumie. Mówimy to w Credo, cały świat podlega Bogu. Gdyby człowiek ćwiczył od dziecka, że ma władzę w autorytecie Jezusa, to dorósłby do bardzo wielkich zadań, przerastających go. To jest potężne zmaganie, w którym przeszkadzają niektóre nasze emocje, np. strach. Warto pamiętać, że nasze ciało jest naszym sprzymierzeńcem, choć nie można na nie zawsze liczyć, ponieważ podlega pierwotnym emocjom i instynktom. Ale jeśli potrafimy również z tą sferą współpracować, to ciało wiele nam podpowie. Trzeba siebie poznawać, to klucz do rozwoju w każdej przestrzeni życia.
W tym bardzo pomocna może być respirofonoterapia, terapia oddechowa, którą prowadzisz dla osób pracujących głosem, wokalistów… Uczysz ludzi radzić sobie z lękiem przed wystąpieniami publicznymi.
– Jako wokalistka muszę sprowadzać swoje ciało do roli narzędzia na scenie. Przez oddech i opanowanie pewnych schematów uczę, jak panować nad emocjami, które są trudne i nie pomagają w prezentowaniu siebie, a dodatkowo utrudniają sięganie po najcenniejsze własne zasoby. Warto słuchać sygnałów ciała, a nie walczyć z nimi. Emocje ogniskują się w głosie. Jako specjalistka pomagam dogadać się z tymi emocjami, nie walczyć z nimi, ale rozpoznać je, nazwać i oswoić. Pytałaś, czy odwagi można się nauczyć… Tak, odwagi potrzebnej do wystąpień można się nauczyć, to nie jest trudne. Znacznie bardziej trzeba się postarać o odwagę w świecie duchowym.