Kiedy Bóg jest obecny w naszym życiu, nawet to, co bolesne, i (jak nam się wydaje) bez sensu – prowadzi do poznania głębszego sensu. Bohaterki książki "Mama jest piękna i chuda" mówią o śmierci swoich dzieci w taki sposób, że nie sposób nie odzyskać nadziei.
KINGA
Śmierć dziecka dobitnie uzmysłowiła mi, że ono jest darem i odrębnym istnieniem. Człowiekiem, który ma swoją własną, niepowtarzalną i niezależną historię – napisaną przez Boga.
Taka świadomość wzbudza we mnie ogromny szacunek dla moich dzieci i... dystans. To nie jest najlepsze słowo, ale chyba najbliższe temu, co mam na myśli. Staram się szanować odrębność dzieci, wnikliwie przyglądać się im, zamiast formułować oczekiwania wobec nich. Wszystko, co myślę o wychowaniu i o rodzicielstwie, ma swój początek w tej podstawowej prawdzie, odkrytej dzięki śmierci Stasia – dziecko nie jest częścią matki i ojca, ale zostaje im powierzone. Poprzez nich przychodzi na świat, ale prowadzić je przez ten świat powinien Bóg. Proszę Go, bym nie zagłuszyła Jego głosu w sercach moich dzieci – swoją rodzicielską gorliwością i... pomysłowością. Nie mam wątpliwości co do tego, ile dzieci dotąd urodziłam. Czworo. W przeróżnych okolicznościach opowiadamy innym, ile i jakie dzieci mamy. Od kiedy jest z nami Tadek, najmłodszy z rodzeństwa, często słyszę: „O, chłopak wreszcie! To już wszystkie dzieci w domu!”. I zwykle odpowiadam na takie słowa, że to już nasz drugi syn, najstarszy nie żyje, ale jest.
Staś był naszym pierwszym dzieckiem.
Nosiłam go pod sercem cztery miesiące, urodził się martwy. Albo – jak wolę myśleć – urodził się od razu do wieczności. Zastanawiam się, jaki byłby już duży. Próbuję wyobrazić go sobie wśród dzieci, które po nim urodziłam. I wtedy przychodzi – co roku ta sama – myśl, że przecież gdyby się urodził, te dzieci, które mamy teraz, nie pojawiłyby się. Byłyby może jakieś inne, ale nie te. Nie ta Zosia, nie ta Marysia i nie ten Tadeusz. I pojawia się olśnienie – co roku to samo – że dobrze jest tak, jak jest. Że tak jest najlepiej. I że nikt z nas nie byłby tym, kim jest, bez Stasia.
Nie umiałabym przemilczeć istnienia Stasia, tylko dlatego że nie żyje.
Nie widzę też nic dziwnego w stwierdzeniu, że go urodziłam. Całą noc znosiłam skurcze otwierające moje ciało, smakowałam moją pierwszą porodową wspinaczkę. A że lekarze wyjęli ze mnie ciało synka na operacyjnym stole… Czy któraś z kobiet po cesarskim cięciu ma wątpliwości, że urodziła dziecko? Urodziłam synka do życia wiecznego. To odkrycie jednocześnie mną wstrząsnęło, jak i przeprowadziło przez ból, żal i tęsknotę, jakie z mężem przeżywaliśmy. Wstrząsnęło, bo było jak znak, jak niełatwe olśnienie dane przez Boga na pocieszenie. Myślę, że lekkość i radość, z jaką przyszło mi rodzić kolejne dzieci, w dużej mierze płynie właśnie z tego pierwszego doświadczenia – poród to moment wprowadzania dziecka na drogę do wieczności. Ono tylko przeze mnie przechodzi, jak przez bramę. Ale to Bóg rodzi, to Bóg powołuje do życia, to Bóg przeprowadza. Wszystko jest w Jego dobrych i mocnych rękach.
Dzięki doświadczeniu śmierci pierwszego syna moje macierzyństwo dojrzało, zanim tak naprawdę sama zdążyłam poczuć się matką.
Teraz, po pięciu latach, mogę to powiedzieć.Choć wtedy był tylko straszliwy ból i przejmująca pustka w ramionach. To nawet nie głowa i nie serce cierpiało – bo w sercu miałam mnóstwo nieprzelanej miłości dla tego malucha, a w głowie słowa nieustającej modlitwy – ale cierpiało ciało. Do dziś pamiętam uczucie otchłani w ramionach, pustki, której niczym nie zapełnię. I nie zapełniłam, to fakt. Nie wypełniły jej kolejne dzieci, jak próbowali mnie niezdarnie pocieszać ludzie. „Urodzi pani jeszcze dzieci, zobaczy pani...” Urodziłam, ale każde z nich ma swoje ramiona u mnie. Nie jest tak, że tuląc kolejne dzieci, tak jakby trochę przytulam Stasia. Nie. Jego przygarniam w modlitwie. Tu jest moje macierzyństwo – realizuję je poprzez modlitwę. Dzięki niej mam synka zawsze blisko, jest pośród nas, jest żywą częścią naszej rodziny.
Trudno jest wypowiedzieć to wszystko, co ożywa we mnie, gdy wspominam śmierć i żałobę po Stasiu. Był ból i nawet chwilami rozpacz, przed którą broniłam się powtarzaną nieustannie modlitwą do św. Michała Archanioła. Bez wątpienia w tamtym smutku i opuszczeniu walczyłam o Boga, by Go obronić w sobie, przed sobą i ludźmi. Taki Hiobowy pojedynek niemal... Minęło pięć lat, a ja wciąż klatka po klatce widzę ceremonię pochówku synka. Widzę mojego męża z trumienką w ramionach, słyszę odmawiany głośno różaniec, pamiętam kształt śrub przytrzymujących wieko trumny, którym przyglądałam się, czekając na kapłana. I do dziś ocieram łzy przy tych wspomnieniach. Nie szukałam przyczyny, winnych, bo choć ból był ogromny, to jednak była też radość. Przyszła po kilku dniach, zupełnie nieoczekiwanie, i ogrzała nam serca. Poczuliśmy oboje, że choć synek nie jest taki, jak się spodziewaliśmy, to przecież nasz, niezwykły, na zawsze. I wręcz myślę sobie, że gdyby moje żyjące dzieci pogubiły się w życiu, poplątały swoje losy, zgubiły Boga, bolałoby mnie to bardziej niż śmierć Stasia. O niego jestem spokojna, bo wiem, że doszedł do celu.
Ta radość, że mamy synka w niebie, jest moim bardzo cennym doświadczeniem, takim dotknięciem Boga, łaską wylaną na zranione serce.
Przeżywałam żałobę, bolało mnie od niej ciało, które rwało się do naszego pochowanego dziecka, a jednocześnie odczuwałam radość... Dzięki niej znalazłam też cierpliwość wobec swojego ciała – znalazłam siły, by przetrwać psychiczny i fizyczny zamęt, by go przeżyć do końca, nie spychając niczego na margines życia, nie uciekając od łez i potrzeby samotności. Bo człowiek swoje musi wypłakać i przeboleć, nie da się bez tego dojrzeć. Nawet jeśli widzisz dalej, głębiej, dostrzegasz łaskę i odczuwasz wobec niej pokorę – to ból i tak jest. Myślę, że to jest dobre i cenne. Dla nas. Często myślę o cierpieniu i śmierci Chrystusa. O tym, że pójście za Nim to nie tylko dojście na górę Tabor i przeżycie olśnienia, ale wytrwanie do końca. Przez ból i śmierć też. On nie uśmiechał się na krzyżu, nie machał dłonią i nie pozdrawiał tłumów z Drogi Krzyżowej, ale ledwo się po niej przesuwał. Skorzystał z pomocy Szymona, pozwolił zatroszczyć się o siebie Weronice, niczego nie udawał ani nie ukrywał... A Jego ból nie był mniejszy przez to, że znał prawdę o swym rychłym zmartwychwstaniu.
Śmierć naszego synka to pierwsze DOBRE cierpienie w moim życiu.
I jako takie uczyniło mnie zupełnie innym człowiekiem. Nie zniszczyło, nie zraniło, ale stworzyło na nowo. Otworzyło na to, co ma dla mnie Bóg, co jeszcze przyjdzie. Mam szczęście znać cudowną, mądrą kobietę. Gdy zadzwoniła po wiadomości o śmierci Stasia, powiedziała tylko: „Kinga, Pan Bóg chce uczynić z ciebie dzielną kobietę”. I ja od razu to przyjęłam i od razu poczułam się bezpiecznie. Zdumiewające. Staś zostawił mi jeszcze jeden „prezent”. Nie odczuwam lęku przed śmiercią. Fakt, że nosiłam w sobie, tuliłam w łonie śmierć, że ktoś umarł we mnie... jest jak przejście Pana w cichym powiewie. Przemyka i zabiera z sobą. Mam wrażenie, że nie boję się już śmierci. W każdym razie wyobrażam ją sobie jako coś dobrego. Jeśli żyję blisko Boga, to śmierć jest częścią życia. Bóg naprawdę ją zwyciężył. Nasz syn jej dotknął i wyprzedził nas w tej ziemskiej wędrówce. Gdy śpiewam hymn „Chwała na wysokości Bogu...”, wiem, że śpiewam go z nim i najzwyczajniej w świecie cieszę się z tego. Ten maluch, którego twarz próbuję sobie wyobrazić, patrząc na twarze córek i drugiego syna, jest dla nas wielkim wyzwaniem i zadaniem – by żyć tak, by go dogonić. Bez niego nie miałabym tak mocnego, żywego przeświadczenia, że celem moim, mojego męża i naszych dzieci jest życie wieczne i tylko ono się liczy. Ta świadomość dodaje lekkości największym trudom życia, ustawia wszystko we właściwej hierarchii.
To niesamowite, jak kolejne dzieci w naturalny sposób przyjęły istnienie najstarszego brata.
Mieliśmy taką nadzieję, ale i tak bywam zaskoczona. Najstarsza Zosia opowiada o Stasiu, gdy ktoś pyta, czy ma brata albo siostrę. Mówi na przykład: „To jest Marysia i mam jeszcze brata w niebie”. Albo gdy przyszedł na świat Tadzik: „Szkoda, że Staś jest w niebie, bo by miał teraz brata do zabawy”. Gdy dziewczynki liczą naszą rodzinę albo rysują, najczęściej jest z nami też Staś. Im są starsze, tym zadają dojrzalsze pytania: o przyczynę, o czas śmierci, czy mogło być inaczej. To stwarza okazje do rozmów, które tak naprawdę rozwijają nas wszystkich, uczą szczerości, zmuszają do refleksji nad rzeczami ostatecznymi, budują naszą wiarę. Myśl, że nasza mała rodzina ogarnia również niebo, jest niezwykle pokrzepiająca i taka... wzniosła. Bóg nam powierzył takie niezwykłe maleństwo i tak wiele na jego przykładzie opowiedział nam o naszej własnej godności i przeznaczeniu, umocnił do ofiarności, uczynił dojrzalszymi. Jestem matką dziecka, które całkowicie należy do Boga. Ta prawda odnosi się również do naszych pozostałych dzieci, ale to właśnie Staś uzmysłowił mi ją w sposób przejmujący. Bycie rodzicem to wielka łaska i Boża tajemnica. Bycie rodzicem zmarłego dziecka – to łaska i tajemnica jeszcze większa. Nie do końca tę tajemnicę pojmuję jako matka, może Bóg zechce kiedyś przede mną ją odsłonić, choć to chyba nie jest konieczne... Czas nie umniejsza mojego bólu i żalu, kolejne dzieci nie wypełniają pustki, byłoby zresztą nieuczciwe oczekiwać tego od nich. Ale jest we mnie zgoda na to zawieszenie, na słowo wyjaśnienia, które nie padnie. Zgadzam się, żeby nie wiedzieć wszystkiego. Mam swój udział w dziele, które Bóg podjął, i już to napełnia mnie ufnością i spokojem. Więcej mi nie trzeba.
OLGA
Podczas aborcji niczego nie czułam – tak mi się przynajmniej wydawało.
Całkiem niedawno odkryłam, co tak naprawdę stało się w tamtej chwili – wyłączyłam swoje uczucia, byłam jak szmaciana lalka, z którą można było wszystko zrobić. To wydarzenie było jak przekleństwo, które sprawiło, że uznałam, że to mój koniec. Podczas modlitwy odkryłam, że podczas kolejnych aborcji ja umierałam razem z dziećmi. To doświadczenie jednak zakopałam w sobie bardzo głęboko, byłam przekonana, że ono nie ma wpływu na mnie. Bardzo się myliłam. Żyłam jak gdyby nigdy nic, wydawało mi się, że dobrze sobie radzę z emocjami, jestem chłodna i zdystansowana wobec tego, co mnie spotyka. Gdy po latach zmierzyłam się z tamtym doświadczeniem, mogłam zapłakać nad sobą, zobaczyć spustoszenie, jakie aborcja spowodowała w moim życiu. Podczas modlitwy spotkałam się ze swoimi dziećmi, zobaczyłam, jak duże już są. Widziałam ich twarze, spojrzenia. Mogłam rozszyfrować, jakimi ludźmi są, jakie mają usposobienie, temperament. Poczułam, jak bardzo mi ich brakuje, jak wiele straciłam, że nie ma ich przy mnie. To było piękne spotkanie, zrozumiałam, że nigdy nie przestałam być ich mamą. Od tego momentu czuję ich obecność, modlę się za ich wstawiennictwem. Wiem nawet, jak mają na imię: Danusia, Piotr i Paweł.
MONIKA
Wydawało się, że wszelkie problemy już za nami – wbrew opiniom lekarzy rodziłam.
I zaczęłam myśleć, że to właśnie normalne, że tak powinno być i tak właśnie będzie. Zapomniałam na moment, że to zawsze jest cud. Kolejne poronienia skutecznie mi o tym przypomniały. W ciągu roku straciliśmy dwoje dzieci. Wtedy, gdy oboje bardzo ich pragnęliśmy. Z perspektywy widzę, że owe straty nauczyły nas przyjmować potomstwo w sposób właściwy. Dzięki nim nie jesteśmy w stanie zapomnieć, że każde poczęcie to cud, że to Bóg jest dawcą życia – i nie ma osoby, która by na tak wielki dar zasługiwała. Nie zasłużyliśmy ani na żadne z naszych dzieci, ani na własne życie – wszystko mamy od Boga. A skoro dostaliśmy – to jest za co dziękować.
Dla ludzi niewierzących utrata dziecka zawsze będzie tylko stratą – a stąd już mały krok do rozpaczy.
Bez wiary nie sposób zrozumieć śmierci, przyjąć jej, bo każda śmierć stawia w zasadzie pytanie o ludzką wiarę. Te pytania zostały nam zadane w wyjątkowym czasie – raz w przeddzień Bożego Narodzenia, dwukrotnie w wigilię Zmartwychwstania. Dzięki moim nienarodzonym dzieciom wiem, że gdy kobieta nosi pod sercem dziecko, to jest to zawsze łaska Boża i cud. Nawet gdy macierzyństwo trwa jeden dzień, miesiąc, trzy miesiące. Od poczęcia do śmierci życie jest darem Boga.
Dzieci do nas nie należą.
Pan Bóg wie, co robi. Nasze ciała umierają – ale miłość trwa, jest wieczna. Miłość do utraconych dzieci także – kochamy je przecież równie mocno jak te, które są z nami. Ich obecność jest niemal odczuwalna. I choć nasze ciało musi się wypłakać – i ten płacz czasami trwa bardzo długo, to przecież człowiek nie jest tylko ciałem. Być może te straty są właśnie po to, by nam przypomnieć, że mamy dusze… Czas żałoby przechodziłam klasycznie – nie potrafiąc zrozumieć, dlaczego nas to spotyka. Przecież pragniemy dzieci. Gdy po raz drugi straciłam dziecko dotarło do mnie, że być może już nigdy nie będzie mi dane urodzić. Byłam o tym przekonana i z tą świadomością żyłam. Żałoba jest trudna, ponieważ w dzisiejszych czasach wypiera się śmierć, nie mówi się o niej – często dzieci nie biorą udziału w pogrzebie nawet najbliższych członków rodziny, a co dopiero poczętego dziecka. Chroni się je. Tylko przed czym? Nawet dla wielu lekarzy ginekologów, mających przecież stać na straży życia, płacz cierpiących matek jest niezrozumiały. Jakie dziecko? Toż to strzępek komórek, nie człowiek. A przecież to, że życie zaczyna się od poczęcia i trwa do naturalnej śmierci, nie jest kwestią wiary, lecz wiedzy – wiedzy medycznej. Patrzę na moje maluchy i widzę, ile dobra wypłynęło z tego, że zawsze, nawet gdy nie rozumiały, były z nami, uczestniczyły w żałobie. Gdy umierała prababcia czy ostatnio siostrzyczka. Całkiem niedawno modliliśmy się w domu nad trumienką Cecylki, a potem w naszej prywatnej procesji szliśmy na cmentarz. Ten ostatni pochówek był niezwykły – ilość trudności w dotarciu na cmentarz zupełnie nas przytłoczyła. Na samym końcu zepsuł nam się jeszcze samochód. W końcu zdesperowani położyliśmy trumienkę do wózka bliźniaczego, przykryliśmy pieluszką, obok posadziliśmy małą córeczkę i tak przeszliśmy łąkami i polami na cmentarz oddalony o ponad pięć kilometrów. Dwoje młodszych dzieci jechało na rowerkach. Najstarszy pchał z tatą wózek. Bardzo piękna procesja – życie i śmierć zmieściły się w jednym wózeczku. Jestem przekonana, że nie trzeba zbyt wiele mówić dzieciom – one świetnie rozumieją to, z czym dorośli mają problem. Że zmarł mały człowiek. Najważniejsze to dopuścić je do żałoby, pozwolić im się wypłakać, wziąć udział w tym wydarzeniu. To bardzo ważna lekcja dla nich.Bo śmierć jest przecież tak samo naturalna jak życie. I pewna.
{youtube}VkPZIe_XpuY{/youtube}
Zachęcamy do książki "Mama jest piękna i chuda" Dagi Duke i Joanny Sztaudynger - tutaj!
(zamieszczono 2013-10-03)