Już cztery lata patrzę na to, co Bóg dokonuje w Turcji. Jestem świadkiem, jak Jego miłość objawia się na tej nieurodzajnej ziemi. Widzę, jakie cuda czyni dla mojego nawrócenia, i widzę, jak przechadza się pośród muzułmańskich braci. Woła ich i łowi jak rybak, a potem posyła do naszej owczarni...
Odkąd jestem w zakonie – jakieś trzynaście lat – Pan Bóg dawał mi co roku mocne Słowo. Każde rekolekcje kończyłem, skrywając pomiędzy stronami Biblii parametry dziwnie brzmiących fragmentów świętego tekstu. Długo nie widziałem między nimi żadnego logicznego związku. Tu coś z Izajasza, tam z Jeremiasza, „jak piękne są stopy tych, co głoszą Dobrą Nowinę…”, „gdy pójdziesz przez wody nie zatopią cię i nie spali cię płomień…”, „północy powiem oddaj, południowi nie zatrzymuj, twoje plemię przywiodę ze Wschodu…”, „poślę cię do Ludu o niezrozumiałym języku…”, „wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i udaj się w drogę…” O co tu chodzi? – pytałem Boga. Pewnego dnia przyszła odpowiedź. Do naszego seminarium w Lublinie przyjechał generał zakonu John Corriveau i powiedział, że kapucyni włoscy potrzebują braci do Turcji. To było to: element układanki, który pozwolił mi zrozumieć, czego Pan chce ode mnie. Ale jeszcze wtedy studiowałem, musiałem czekać trzy lata. Dwóch naszych braci pojechało przetrzeć szlaki, niestety ich misja skończyła się po czterech miesiącach. Wrócili. W naszej wspólnocie powstało przekonanie, że Turcja to jednak zły pomysł. Że nie da się tam pracować i funkcjonować z wielu względów. Trudny język, obca kultura, mało chrześcijan no i obce nam – Polakom – wspólnoty braci włoskich. Wydawało się, że koniec tematu.
Minął rok. Moje serce podpowiadało mi jednak, że to nie koniec. Ale bałem się „swego serca”, może podpowiada mi coś fałszywego? Postanowiłem przygotować się do decyzji. Akurat w naszej parafii odbywało się Seminarium Odnowy w Duchu Świętym. Nigdy w czymś takim nie uczestniczyłem. Od „duchaczy” trzymałem się z daleka. Tym razem zdecydowałem się prosić Pana, aby w czasie siedmiu tygodni dał mi odpowiedź. Kiedy zbliżał się siódmy tydzień i wieczór wylania Ducha Świętego czekałem, co się wydarzy. Szczerze mówiąc, przeżyte tygodnie były tak wspaniałe, Jezus tak hojnie dawał niesamowite duchowe dary, uwielbienie przynosiło tyle wewnętrznej radości, że ostatecznie zapomniałem, jaki był cel mojego uczestnictwa w Seminarium. Gdy podchodziłem do grupy animatorów, pragnąłem otrzymać jakiś „nieziemski dar”: czynienia cudów, uzdrawiania, ostatecznie może dar proroctwa. Nic z tego. Animatorzy modlili się, a odpowiedzialna za grupę osoba przekazała mi tylko jedną informację: „Nie mamy żadnych obrazów ani słów, poza jednym: On Cię posyła!”.
I wtedy wszystko wróciło. Zrozumiałem, że Jezus chce, bym jednak pojechał do Turcji. Pobiegłem do mojego kierownika duchownego, o. Jacka, by zapytać, czy dobrze rozumiem to, co czułem w sercu i co usłyszałem tego wieczora. A on powiedział:
– Spokojnie, poczekaj. Teraz musi to potwierdzić Kościół.
– Jak to? – zapytałem. – To znaczy że co? Ma przyjechać mój przełożony i mi to samo powiedzieć?
– Dokładnie tak – odpowiedział o. Jacek.
Podłamany zszedłem do naszego zakonnego refektarza na kolację. Nawet nie zauważyłem, że mieliśmy gościa. Odwiedził nas prowincjał! Po kolacji poprosił mnie o rozmowę i zadał jedno pytanie:
– Jedziesz?!
– Dokąd? – spytałem zdziwiony.
– Do Turcji – odrzekł.
– Oczywiście, że tak!
Byłem pełen radości. Pan potwierdził Słowo.
PIERWSZA KREW
Wieczorem, 16 listopada 2007, wylądowaliśmy w Izmirze. Razem z moim współbratem Pawłem Szymalą na nowo zainicjowaliśmy obecność Braci Mniejszych Kapucynów z Polski w Turcji. Zamieszkaliśmy w ubogiej dzielnicy Bayrakli nowoczesnego Izmiru. To jedno z największych miast w Turcji. Położone w malowniczej zatoce, nad którą w bajeczny sposób codziennie zachodziło ogromne, pomarańczowe słońce. Z okna mojego pokoju z dziecięcym zachwytem obserwowałem dziesiątki ogromnych statków, które ociężale i leniwie wpływały do izmirskiego portu, przywożąc turystów albo zagraniczne towary. Po dwóch tygodniach pobytu rozpoczęliśmy szkołę językową i podzieliliśmy się obowiązkami w domu. Mieszkaliśmy przy kościele, więc opiekowaliśmy się także małą grupką chrześcijan, którzy przychodzili na niedzielne i wtorkowe Eucharystie. Niestety nie rozumieliśmy, co do nas mówią, zatem tylko serdecznie się uśmiechaliśmy i asystowaliśmy braciom włoskim w nabożeństwach. Brat Paolo Rovatti był naszym przewodnikiem i to on wprowadził nas w kulturę i zwyczaje panujące w Turcji i Kościele tureckim. Ojciec proboszcz, Adriano Franchini, był jednocześnie pasterzem naszej parafii św. Antoniego z Padwy i przełożonym wszystkich kapucynów pracujących w Turcji. To właśnie on stał się „bohaterem” pierwszego traumatycznego doświadczenia, jakie zafundowała nam Turcja.
Zdarzyło się to pewnej słonecznej, grudniowej niedzieli. Jak co tydzień czekaliśmy od rana na naszych parafian, którzy o godzinie jedenastej przychodzili na Mszę świętą. Tym razem dołączył do nas młody mężczyzna. Żalił się, że ma problemy, nie ma kasy, używa narkotyków i potrzebuje rozmowy z proboszczem. Poprosiliśmy, aby zaczekał, bo po Mszy takie spotkanie będzie możliwe. Po nabożeństwie nasz gość i proboszcz udali się do ogrodu na rozmowę. Jednak już po dziesięciu minutach usłyszałem straszliwy krzyk jednej z kobiet. „Ojciec Adriano ranny! Pomocy! Policja!” – krzyczała na całe gardło. Po chwili zobaczyliśmy ojca całego we krwi. Młodzieniec, z którym rozmawiał, próbował zasztyletować Adriano, ale ten na szczęście uniknął śmiertelnego pchnięcia. Szybko zawieźliśmy go do szpitala i powiadomiliśmy policję.
Pierwsza krew. Nigdy nie zapomnę, jak wycierałem ją z białego marmuru naszego domowego tarasu. Powodem, dla którego o. Adriano o mało nie stracił życia, była oczywiście postawa naszego współbrata, otwartego na każdego przybysza. Napastnik zapytał, czy jest szansa, aby został ochrzczony. Ten mu odpowiedział, że owszem. Dodał, że będzie to możliwe po trzech latach przygotowań. Gdy młodzieniec usłyszał, że chrzci się tutaj muzułmanów, bez wahania wyciągnął nóż.
Aby uniknąć sensacji i problemów z dziennikarzami, nasi przełożeni kazali nam uciekać do Meryem Ana, sanktuarium maryjnego nad Efezem. Tam spędziliśmy tydzień. Gdy sprawa przycichła, wróciliśmy do domu. Ojciec Adriano powoli dochodził do siebie. Tak poznaliśmy ciemną stronę Turcji.
MATKA BOŻA OKALECZONA
Nasze krótkie wygnanie spędziliśmy w Meryem Ana. Codziennie modliliśmy się o siły i zdrowie dla o. Adriano; za napastnika, by Bóg przemienił jego zranione i połamane serce. Modliliśmy się w małym domku. Według legendy efeskich chrześcijan to właśnie tam Maryja miała spędzić ze św. Janem ostatnie dni na ziemi i właśnie stamtąd odejść do nieba. We wnętrzu domku stoi ołtarz a na nim stara, wykonana z brązu, figura Madonny. Jest charakterystyczna, gdyż nie ma dłoni. Jakby ktoś specjalnie je obciął. Matka Boża Okaleczona zrobiła na nas ogromne wrażenie. Byliśmy u niej we dwóch: ja i Paweł. Jak dwie brakujące ręce. Poczułem, że to niesamowity zbieg okoliczności, wiadomość od Jezusa, że On chce, byśmy byli Jego dłońmi, dłońmi Maryi.
BOŻE NARODZENIE PO TURECKU
Wielkimi krokami zbliżało się Boże Narodzenie. Jak będzie wyglądało w nowym miejscu? Zaczęliśmy stroić kościół i dom. Wyciągnęliśmy stare, plastikowe choinki, bo za wycięcie drzewa w Turcji płaci się grzywnę. W kościele naprawiliśmy ruchomą szopkę. Dla nas Polaków bardzo ważna jest Wigilia, łamanie się opłatkiem, postne potrawy i kolędy. Wspólne oczekiwanie do wieczornej pasterki. Gdy opowiedzieliśmy o tym naszym parafianom i braciom włoskim, spotkaliśmy się ze zdziwieniem i opinią, że „Polacy zawsze dziwaczą”. Paweł polował na karpia. Ale nawet on, choć nie ma dla niego rzeczy niemożliwych, nie zdołał go zdobyć. Nie karp wprawdzie, ale na naszym stole pojawiła się wyśmienita czupura. Wigilijną wieczerzę spożyliśmy we dwóch. Na stole był opłatek, pod obrusem sianko, na talerzach zdobyta rybka. Wzruszający moment życzeń. Życzenia odwagi i podziękowania, że jesteśmy tu razem. To był mocny i trudny wieczór. Daleko od rodzin, daleko od braci w Polsce, ale bliżej Betlejem…
Pasterka wyglądała mniej więcej jak u nas: radosne tureckie pieśni i kolędy. Po Eucharystii i życzeniach – wspólna herbata i ciasto. Po wszystkim wyszedłem do ogrodu. Na drzewach nie leżał śnieg, tylko rumieniły się soczyste tureckie pomarańcze… Prezenty wigilijne.
BRAT KRYZYS, ABRAHAM I KOREAŃSKI TANKOWIEC
Domyślałem się, że będzie trudno na początku, ale nie sądziłem, że aż tak. Mijał piąty miesiąc naszej wyprawy. Pierwsze pozytywne emocje opadły, zaczęła pojawiać się tęsknota za Polską. Za rodziną, braćmi i przyjaciółmi. Czułem, jak bardzo jestem niedojrzały do takiej misji. Nauka języka przychodziła mi trudno. Po włosku radziłem sobie nieźle, ale turecki mnie załamywał. Szok kulturowy, którego doświadczyłem, rozbił mnie totalnie. Obcy język, kultura, obyczaje i totalnie inny Kościół. Oczywiście starałem się modlić, jakoś racjonalizować te wewnętrzne frustracje i rozczarowanie – przede wszystkim sobą. Krótko mówiąc, pięciomiesięczny pobyt na tureckiej ziemi, tej duchowej pustyni, szybko obnażył wszystkie moje słabości. Nie miałem już sił ani ochoty, by się dalej oszukiwać. Mówiłem sobie, że to bez sensu tak od razu skakać na głęboką wodę. Jak ktoś się udaje na misje, zwykle ma przynajmniej trzy lata na przygotowania w centrach misyjnych, wyjeżdża na kursy językowe. A my?! Od razu do pracy. Bez języka, wiedzy… Bez niczego.
No w sumie bez niczego to nie... W Piśmie świętym miałem wciąż Słowo dla mnie. Moje „puzzle”. Było tam między innymi o Abrahamie. „Prześladował” mnie od początku kryzysu. Męczyłem się niemiłosiernie. Chodziłem do innych misjonarzy, by pytać, czy to normalne. Oni się śmiali i mówili, że normalnie to będzie po trzech latach, jak odejdzie szok kulturowy. Czytałem dużo o tym całym szoku. Nic nie pomagało. Już nie chciało mi się nawet modlić. W szkole totalna deprecha. Moja nauczycielka była zaniepokojona, że w ogóle nie mówię. „Jak chcesz pracować, skoro nie masz odwagi mówić?” – pytała. No właśnie. Dobre pytanie. W kwietniu podjąłem decyzję, że napiszę prośbę do mojego przełożonego w Polsce, by się wycofać. Napisałem list. Poprosiłem, żeby pozwolił mi wrócić, bo się przeliczyłem. Nie jestem takim harpagonem i bohaterem za jakiego się uważałem. Może kiedyś tu wrócę, ale teraz nie mogę zostać. Gdy list był gotowy, wystarczyło jedno enter, i byłoby po sprawie. Zdecydowałem się jednak poczekać, wstydziłem się go wysłać… Ubrałem się i udałem na zakupy. Coś mi mówiło: „Chłopie, idź się módl, walcz, nie poddawaj się!”. Ja jednak nawet nie zajrzałem do kaplicy, żeby niepotrzebnie nie oddalać tego, co i tak miało się wydarzyć.
Aby dojechać do centrum, trzeba było płynąć promem. Wsiadłem więc na nieduży stateczek, który przepływał blisko moich ulubionych „morskich dinozaurów”. O tej porze drzemały sobie w porcie. Płynąc przez zatokę, zauważyłem, że właśnie wpływa do niej ogromny tankowiec. Był dziwny. Zaniedbany. Widniała na nim koreańska bandera. Płynął leniwie. Pomyślałem: „Boże, co za złom! Kto go tu wpuścił!?”. Patrzyłem za nim, jak przepływa blisko naszej lewej burty. Nie wiem czemu, ale bardzo chciałem zobaczyć, jakie imię nosi ten koreański tankowiec. Gdy nas mijał, odczytałem wielkimi literami napis: ABRAHAM.
Jakbym dostał w twarz. Jakby ktoś mnie obudził z letargu. Pierwsze, co poczułem, to ogromna radość. Bóg o mnie nie zapomniał! To wszystko miało sens! Ogromna ulga, że nie jestem w tym całym kryzysie sam. Wróciłem do domu. Poszedłem do Jezusa, by mu podziękować i „wyrzucić”, że tak długo czekał! Dostałem nowe siły. Na drugi dzień mieliśmy egzamin z języka. Zazwyczaj uciekałem od mówienia. Tym razem jednak zgłosiłem się jako pierwszy. Bóg otworzył mi usta. I zacząłem mówić. Nauczycielka była bardzo zaskoczona, spytała, co się stało, że taka odmiana. Ja wiedziałem, komu zawdzięczam ten dar – Duchowi Świętemu i staremu tankowcowi Abraham na koreańskiej banderze.
PIERWSZA MIŁOŚĆ, MERSIN
Minął kolejny rok. Po odebraniu certyfikatu musieliśmy udać się na oddzielne placówki, by wreszcie zacząć posługę dla lokalnego Kościoła. W styczniu 2009 Paweł objął obowiązki w Meryem Ana w Efezie jako wikary sanktuarium, a ja udałem się na południe niedaleko Tarsu do Mersin. Miałem tam zająć się duszpasterstwem dzieci, młodzieży i rodzin chrześcijańskich. A także w miarę możliwości prowadzić dialog z muzułmanami.
Mersin pokochałem od pierwszego wejrzenia. Do naszego kościoła mogą wejść wszyscy bez wyjątku. Chrześcijanie, muzułmanie, ateiści. Jest to wyjątkowe miejsce, ponieważ inne kościoły w Turcji, ze względów bezpieczeństwa, są pozamykane, zabezpieczone wysokimi murami z drutem kolczastym. My nie chcieliśmy robić sobie więzienia. Mimo aktów przemocy wobec duchownych (jak zabójstwo don Andrea Santoro w lutym 2006, pastorów z Malatii, czy przerażające zabójstwo biskupa Luigiego Padovese w maju 2010), staramy się być otwarci na wszystkich szukających Boga. Naszym podstawowym zadaniem jest stworzyć przestrzeń duchową dla naszych parafian na terenie klasztoru i kościoła. Nasza uwaga skoncentrowana jest na nich. Poza murami domu nie możemy chodzić w habitach, nie mamy prawa ewangelizować. Martwiłem się, jak dojść do ludzi, którzy nie mają możliwości usłyszeć o Jezusie. Okazuje się, że Pan Bóg i z tym sobie poradził.
SEN – CZAS ODWIEDZIN BOGA
Otóż ostatnie miesiące obfitowały w odwiedziny młodych muzułmanów lub zdeklarowanych ateistów. Zazwyczaj proszą o rozmowę. Czasem o modlitwę. Trzy takie zdarzenia były naprawdę wyjątkowe i dały mi dużo do myślenia. Moi rozmówcy Hasan, Derya i Zeynep przeżyli w czasie snu spotkanie z Jezusem. Ja osobiście nigdy nie podchodziłem poważnie do takich bajek. Sny, widzenia, senniki traktowałem zawsze jako zabobonne wymysły. Jednak wertując Słowo Boże i czytając Stary Testament, odkryłem, że sen jest jedną z metod, jaką posługuje się Bóg, by powołać człowieka niewierzącego, albo przekazać coś ważnego dla jego życia. Poza tym, jeśli jest to sen od Boga, to nie ma w nim nic, co by nie znajdowało się w Biblii i Objawieniu. W środowisku chrześcijańskim nie ma potrzeby, by Bóg przemawiał przez sen, ale tam gdzie nie ma Słowa, tam gdzie nie ma ludzi głoszących Dobrą Nowinę, tam gdzie nie ma ewangelizatorów – może wydarzyć się taka historia....
HASAN
Osiemnastoletni chłopak. Przyszedł pewnego popołudnia spocony i zdenerwowany. Kolejny świr – pomyślałem. Poprosił o rozmowę. Miał trzy interesujące sny. Pierwszy był mroczny. Na tle ciemnego krzyża widział mężczyznę z długimi włosami, który machając ręką, z oddali wołał go do siebie. Dwa tygodnie później miał podobny sen, jednak tym razem mężczyzna był dużo bliżej, było więcej światła i Hasan słyszał głos wołający go po imieniu. Mężczyzna i tym razem stał na tle krzyża. I wreszcie trzeci sen, który zdarzył się minionej nocy. Tym razem mężczyzna stał blisko, za nim krzyż, w ręku miał coś białego – opowiadał przerażony Hsan – i mówił: „jeśli będziesz to jadł, nie umrzesz na wieki”. – Co to było? Kto to był? – wypytywał mnie chłopak. Szczerze mówiąc, zdębiałem. Domyśliłem się, że widział we śnie Jezusa, który dawał mu Komunię w postaci białego chleba. Poprosiłem, by poszedł ze mną do kościoła.
W zakrystii miałem niekonsekrowane komunikanty, białe krążki chleba. Pokazałem mu jeden. – Czy coś takiego dawał ci ten mężczyzna? – zapytałem. Hasan mało nie zemdlał. – Tak, to było dokładnie to – odpowiedział. A po chwili: – To co mam zrobić? Zostać chrześcijaninem jak ty? Co znaczy ten sen? Był dla ciebie, nie dla mnie.
– Nie wiem, czy masz zostać chrześcijaninem. Na pewno to, co cię spotkało, nie jest niczym złym. I nie ma czego się obawiać. Trzeba, abyś zaczął się modlić i czekał na kolejny znak od Niego – odpowiedziałem, jak podpowiadało mi serce. Chwilę porozmawialiśmy, dałem mu błogosławieństwo i odszedł. Powiedział, że będzie czekał na kolejną wiadomość od Jezusa.
Potem przyszła Zeynep, potem Derya.... Każdy opowiedział podobną historię. Widzieli i świętych i Maryję. Bóg nie zostawia nikogo bez Ewangelii.
MAŁY DELFIN I RZYMSKO-KATOLICKI SZAMAN
Delfin miał się nie urodzić. Imię tego chłopca w języku tureckim to Yunus. Ma ono także biblijne tłumaczenie, a mianowicie Jonasz. Jego matka przyszła kiedyś do naszego kościoła, błagając o rozmowę i modlitwę. Była zrozpaczona. Nie miała środków do życia, mąż ją zostawił dla młodszej kobiety, była w szóstym miesiącu ciąży. Spytałem, czego pragnie. Co mogę dla niej zrobić? – Niech się ojciec za mnie pomodli – odpowiedziała. – Jesteś przecież muzułmanką, dlaczego tu przyszłaś? – zapytałem. – Byłam w meczecie u nauczyciela. Ale on powiedział, że przyczyną mojego nieszczęścia jest papaz bujusu (to taki szaman w kulturze tureckiej, czarownik, który rzuca uroki i przygotowuje tzw. muski, czyli fetysze mające moc magiczną, zazwyczaj wnoszącą nieszczęście do domu albo kładącą przekleństwo na człowieku). – Nauczyciel powiedział – kontynuowała kobieta – że tylko inny papaz może zniszczyć moc tego zaklęcia i wtedy mój mąż do mnie wróci, by się opiekować mną i dzieckiem. Pomódl się za mnie i zrób mi taki fetysz.
Byłem w lekkim szoku. Nie spodziewałem się, że nas, zakonników i kapłanów kojarzy się tu z szamanami i czarownikami. Wyjaśniłem jej, że nie jestem żadnym papaz bujusu i dla nas robienie fetyszy, czyli tych musek, jest grzechem i bałwochwalstwem. Ona zaczęła płakać i mówić, że w takim razie nie ma dla niej ratunku, dokona aborcji i umrze. Powiedziałem, że jest jedno wyjście. – Możemy pójść do kościoła i modlić się do Boga o uratowanie twego dziecka, małżeństwa i ciebie, bez żadnych „wspomagaczy”. Zgodziła się. Weszliśmy do kościoła. Zacząłem się modlić. – Ojcze nasz… – rozpocząłem. Gdy usłyszała, że zwracam się do Boga „Ojcze”, doznała szoku. – Jak powiedziałeś?! Ojcze nasz? – dopytywała.
– Tak, dla nas Bóg jest Ojcem, dla ciebie też. Pomodlimy się, by się tobą zaopiekował, zdjął tę „zaćmę” z oczu twego męża, by zobaczył, jak piękną ma żonę i dziecko – powiedziałem. Modliliśmy się długo. Ja na głos, ona w sercu. Gdy skończyliśmy, poprosiłem ją, by codziennie w ten sam sposób się modliła. Obiecała, że tak zrobi. Pobłogosławiłem ją. Odeszła.
Trzy miesiące później przyszła ponownie. Zadbana i radosna. Nie poznałem jej. Nie spodziewałem się, że zobaczymy się jeszcze. – Ojciec Niebieski mnie ocalił. Ocalił moje dziecko. Mam syna, ma na imię Yunus. Mój mąż też wrócił. Strasznie żałuje tego, co zrobił. Przyszłam podziękować Bogu za cud – mówiła. – Ojcze, modliłam się codziennie. Modliłam się, by Bóg mnie ocalił.
– To niesamowite – pomyślałem. Muzułmanka w kościele katolickim przy asyście rzymskokatolickiego księdza doświadcza Żywego Boga. Wow! Dzięki Ci, Panie. Potem zaprosiła mnie, bym zobaczył dziecko. Odwiedziłem ich dom. Był skromny. W kuchni siedział wysoki mężczyzna i trzymał różowego Yunusa, który niezgrabnie wierzgał rączkami, starając się złapać tatę za nos. Pewnie chciał dać mu pstryczka za to, co zrobił jego mamie…
JEZUS JEST JEDYNYM RYBAKIEM
Już cztery lata patrzę na to, co Bóg dokonuje w Turcji. Jestem świadkiem, jak Jego miłość objawia się na tej nieurodzajnej ziemi. Widzę, jakie cuda czyni dla mojego nawrócenia, i widzę, jak przechadza się pośród muzułmańskich braci. Woła ich i łowi jak rybak, a potem posyła do naszej owczarni. On jest jedynym Rybakiem i jedynym Pasterzem. Dzięki Niemu nie ma dla mnie już dwóch obcych państw: Polski i Turcji. Nie ma już wewnętrznego podziału, że serce w Polsce, a ciało w Turcji. Teraz to jedna rzeczywistość, jedno morze ludzkich serc. Łowimy i pasterzujemy dla Jego królestwa.
(Artykuł zamieszczono 2011-12-07)
Polecamy książkę o. Remigiusza Recława SJ "Św. Paweł - ewangelizator do naśladowania".