Już od wielu lat słyszałem o „Przystanku Jezus”, którego uczestnicy ewangelizują na Woodstocku, ale dopiero w tym roku postanowiłem tam pojechać. Moi bracia, którzy już wcześniej jeździli ewangelizować w Kostrzynie, opowiadali mi, że dzieją się tam wielkie rzeczy i że ludzie prawdziwie się nawracają, ale ja i tak podchodziłem do całej sprawy ostrożnie.
Nie chciałem popadać w zbytni entuzjazm, dlatego przed wyjazdem przeczytałem fragment Dziejów Apostolskich, w którym św. Paweł słyszy od Greków, że posłuchają go innym razem (Dz 17, 16-34). Skoro nawet św. Paweł doznał porażki, to ja tym bardziej nie powinienem się zbyt wiele spodziewać… W tym czasie pracowałem w ogrodzie u mniszek dominikańskich i podzieliłem się moimi przemyśleniami z jedną z sióstr, która mi przypomniała, że podczas jednego kazania św. Piotra nawróciło się 3000 osób (Dz 2, 14-41). Siostra powiedziała mi również, że powinienem mieć więcej optymizmu i wiary. I rzeczywiście wiara okazała się kluczowa.
Wyszedłem na pola Woodstocku, nie wiedząc, czego mogę się spodziewać. Przecież zakonnik chodzący w białym habicie wśród błota i głośnej punkowej muzyki to widok co najmniej egzotyczny. Najwyraźniej stanowiło to mój atut, ponieważ wielu woodstockowiczów zaczepiało mnie i to oni zaczynali rozmowę, wcale nie czekając, aż to ja podejdę. To dawało dobry start, ale co dalej? Jak mam zewangelizować człowieka, dla którego wiara znajduje się daleko poza kręgiem jego zainteresowań, a podszedł do mnie tylko po to, żeby ponarzekać na Kościół i księży, a nad kwestią istnienia Boga jeszcze się nigdy poważnie nie zastanawiał? Jak głosić Chrystusa komuś, kto przyjechał do Kostrzyna na kilkudniową imprezę i wcale nie ma zamiaru odbywać życiowych rozmów? Czas, który minął, zanim odpowiedziałem na te pytania, był dla mnie czasem próby i cennej lekcji.
Kiedy zaczynałem ewangelizować, starałem się odpowiadać na każde zadane pytanie i szczerze słuchać tego, co gryzło moich rozmówców. Niestety często kończyło się to w sposób, który z ewangelizacją miał niewiele wspólnego. Mianowicie rozmawialiśmy sporo na tematy moralności i wymienialiśmy poglądy – co można by nazwać tanim filozofowaniem. Nie chodzi mi o to, że słuchanie woodstockowiczów było złe, wręcz przeciwnie, bez wysłuchania tych, których spotykałem, nie byłoby mowy o ewangelizacji. Natomiast problemem tkwił w tym, że zaledwie odpowiadałem na wątpliwości, zamiast prowadzić do spotkania z Bogiem. Wiedziałem, że jeśli tak dalej pójdzie, to nic się nie zmieni w życiu osób, do których On mnie posłał. No, może poza tym, że zmarnują trochę czasu na rozmowę ze mną. To sprawiło, że ogarnęło mnie poczucie porażki.
Na szczęście, kiedy byłem nieco przybity, spotkałem dwóch innych ewangelizatorów, do których się przyłączyłem. Gdy chodziliśmy wśród tłumów, Bartek zachęcił mnie do modlitwy. Swoją drogą, czyż to nie piękne, że zakonnik może liczyć na pomoc świeckiego, który zachęca go do modlitwy? Tego dnia jednak nic już się nie zmieniło. Bartek się za mnie pomodlił, a potem bardzo zniechęcony wróciłem do swojego namiotu.
Następnego dnia po przebudzeniu się nie miałem ochoty wracać na pole. Jednak nie mogłem się poddać i musiałem wykonać zadanie, dla którego znalazłem się w Kostrzynie. Wszystko zaczęło się od modlitwy. Chodziłem po polach z Weroniką i nie miałem zamiaru nikogo zaczepiać. Najzwyczajniej w świecie chodziłem między ludźmi i odmawiałem różaniec. Modliłem się za tych wszystkich, których mijałem, i prosiłem Boga, żeby dał im łaskę poznania Jego miłości. I to okazał się moment przełomowy.
Od tej chwili nie próbowałem zwyciężać na argumenty, ale mówiłem o tym, jak Bóg działa w świecie i w moim życiu, oraz o tym, że to działanie jest wynikiem Jego miłości. I dopiero wtedy zobaczyłem, jak Duch Święty przemienia serca tych, do których mnie posłał. Był to dla mnie czas oglądania cudów. Jednym z nich było nawrócenie osiemnastoletniego Kamila, który podszedł do mnie, mówiąc, że jakaś moc stworzyła świat i już więcej się nim nie interesuje. Opowiedziałem Kamilowi o tym, że Bóg stworzył świat z miłości, o Jezusie Chrystusie i o tym, jak dla nas umarł, zmartwychwstał i zostawił nam Ducha Świętego. Rozmawialiśmy pół godziny, a ja mówiłem tylko o bardzo prostych prawdach wiary i o tym, co możemy przeczytać w Piśmie świętym. Na koniec pomodliłem się za niego, a on, ku mojemu zaskoczeniu, poprosił o spowiedź (Kamil pochodził z katolickiej rodziny i wcześniej przystępował do sakramentów). Jasne dla mnie jest, że to Duch Święty działał w sercu Kamila, ponieważ ja nie powiedziałem niczego, co po ludzku rozwiałoby jego wątpliwości. Doświadczyłem tego, o czym wcześniej wiedziałem, a mianowicie, jak ważne jest bycie świadkiem, a nie belfrem, który, co prawda, odpowie na pytania, ale nie poprowadzi do spotkania z żywym Bogiem.
Podczas tego „Przystanku Jezus” Pan Bóg dał mi bardzo cenną lekcję. Nauczyłem się, że moja erudycja, wykształcenie, mądre formułki, chociaż bardzo potrzebne i dobre, nie są w stanie przemienić serca i życia człowieka, ale jedynie Duch Święty może tego dokonać, który miłością przyciąga go do siebie. Dlatego mam zamiar pojechać na „Przystanek Jezus” także za rok, ponieważ jest to miejsce, w którym Bóg dokonuje cudów.
Szczególnie zachęcamy do zapoznania się ze świadectwami osób, w których życiu dokonało się głębokie nawrócenie i które wyszły z nałogu narkomanii - "W stronę życia" Dagi Duke oraz "Narkomani i Chrystus" Wojciecha Żmudzińskiego SJ - więcej tutaj!
(zamieszczono 2013-10-12)