W tym roku minęła 15-ta rocznica śmierci o. Józefa Kozłowskiego SJ.
Spotkałem się z mocnym działaniem łaski Bożej – z oczywistością Bożego wybrania w moim powołaniu. Mając 14 lat, byłem wewnętrznie przekonany, że nie ma dla mnie innej drogi zbawienia, jak tylko bezpośrednio po szkole podstawowej „pójść na księdza”.
Jeżeli przeżywamy taki moment wybrania Bożego, to nikt i nic nie może nas odłączyć od miłości Chrystusa. Ani świat, który nas otacza, ani codzienność naszego życia, gdyż są to wartości przemijające, a Boży wybór jest trwały – nie zmienia się w czasie. Z miłości zostajemy obdarowani konkretnym powołaniem. Szczególnym darem jest powołanie do wyłącznej służby Bogu. Jest ono wejrzeniem Boga na życie tych, którym pragnie On powierzyć swoją wewnętrzną troskę o królestwo Boże. Jest wybraniem tego, co małe i głupie w oczach świata, aby objawiła się moc Boża w ich życiu i posługiwaniu.
Powołanie do wyłącznej służby jest dane i zadane – jest zaufaniem Boga wobec człowieka i wezwaniem do całkowitego zaufania Jego słowu. Oczywiście Pan nie czyni nic bez nas. Objawia swoją wolę i oczekuje z naszej strony współpracy w rozpoznawaniu zamysłu, jaki On ma wobec naszego życia. Bogu bardziej niż nam samym zależy na tym, abyśmy rozpoznali swoje powołanie. Zatem trudności, jakie rodzą się w tym względzie, nie są Jego winą, ale wynikają raczej z lęku przed wydaniem naszej wolności. To przeszkadza w podjęciu wyboru, który jest ryzykiem wiary. Wiele osób przeżywa rozterki z powodu swojego niezdecydowania, a to może sprzyjać rozwojowi egoizmu i nieuporządkowanych przywiązań. A w powołaniu zazwyczaj mamy do czynienia z oczywistością.
We własnym życiu spotkałem się z mocnym działaniem łaski Bożej – z oczywistością Bożego wybrania w moim powołaniu. Mając 14 lat, byłem wewnętrznie przekonany, że nie ma dla mnie innej drogi zbawienia, jak tylko bezpośrednio po szkole podstawowej „pójść na księdza”. Nie dawałem mojej mamie spokoju, ponieważ czułem, że to ma być teraz albo nigdy. I rzeczywiście, jako czternastolatek opuściłem rodzinny dom. Potem, weryfikując swój wybór, wielokrotnie i na różne sposoby dochodziłem do przekonania, że przynajmniej w przypadku wyboru do wyłącznej służby Bogu – jeśli nie ma wyraźnej pewności, że faktycznie „jesteśmy powołani i koniec”, to człowiek się nie ostoi. Zbyt wiele jest możliwości zejścia z drogi powołania. Świat proponuje bardzo wiele dróżek, na które w każdej chwili można zboczyć. Potrzebna jest więc pewność.
Byłem pierwszym z synów spośród siedmiorga rodzeństwa. Obsługiwałem maszyny rolnicze i pracowałem w polu, najczęściej z ojcem. Ponieważ rodzicom nie brakowało utrapień, pomagałem im, jak mogłem. Wychowany zostałem w zdrowej tradycji Kościoła katolickiego. Od najmłodszych lat starałem się podejmować rozmowę z Bogiem. Chciałem być wszędzie tam, gdzie moi krewni i przyjaciele gromadzili się na wspólnej modlitwie. Szczególnie mocne świadectwo modlitwy wyniosłem z domu rodzinnego. Moja mama Maria chętnie brała mnie na roraty. Byłem wówczas kilkuletnim chłopcem. Szliśmy 5 kilometrów, aby wziąć udział w adwentowej Mszy świętej. Na dom rodzinny swoim doświadczeniem duchowym, pokojem ducha i modlitwą emanowała także babcia Antonina, która do końca życia pozostawała człowiekiem ustawicznej modlitwy. Kiedy odchodziła z tego świata w wieku 90 lat, w obecności około trzydziestu członków rodziny, powiedziała: „Odchodzę w przekonaniu, że nikomu nie wyrządziłam krzywdy. Proszę was, abyście byli pełni pokoju”. Wychowany zostałem w pobożności Maryjnej, w kulcie Matki Bożej. Szczególnie bliskie były mojej rodzinie śpiewy Maryjne. Brałem także udział w uroczystościach Maryjnych, takich jak nawiedzenie kopii obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Modliłem się również z innymi, kiedy w rodzinnej miejscowości wędrował od domu do domu różaniec. Cieszyłem się bardzo, kiedy zostałem przez ojca zabrany do kościoła parafialnego na całonocne czuwanie w noc zmartwychwstania. Ojciec od lat miał w zwyczaju wykonywać wraz z miejscowymi śpiewakami pieśni przy Grobie Pańskim. Przejął tę tradycję od mojego dziadka i mimo zmieniających się okoliczności był jej wierny.
W realizacji mojego kapłańskiego powołania pomagała mi matka. Wszystko zaczęło się, kiedy czterdzieści dni po moich narodzinach – w rodzinnym kościele parafialnym, przed obrazem Matki Bożej moja mama ofiarowała mnie na służbę Bogu. Gdy dokonała tego aktu, przeżyła coś niezwykłego: – Modlitwa sama płynęła z moich ust i była to wielka, nieopisana radość – relacjonowała to wydarzenie po latach. Mama była osobiście wyczulona na natchnienia Ducha Świętego, tak dalece, że kiedy w wieku 14 lat powiedziałem, że chcę iść do seminarium – pojechała do Radomia i wędrowała od kościoła do kościoła, dzieląc się swoją troską i mówiąc o zamierzeniu syna. Kiedy przyszła do kościoła jezuitów, na progu spotkała o. Joecka, który właśnie skończył rekolekcje i wybierał się w podróż do Warszawy. Przedstawiała mu historię syna, który nie daje jej spokoju i chce „iść na księdza” zaraz po szkole podstawowej. W wyniku rozmowy, kilka tygodni później, o. Joeck wysłał o. Pałubickiego, by odwiedził mój dom rodzinny. Pokierował moimi krokami do Kalisza, gdzie rozpocząłem naukę w liceum, pozostając w nieustannym kontakcie z zakonem jezuitów.
Swoją drogę zakonną rozpocząłem, wstępując do nowicjatu w Kaliszu 26 sierpnia 1970 r. Wówczas zaczęła się dla mnie prawdziwa przygoda z Jezusem. Rozpocząłem etap pogłębienia wiary i otwartości na działanie Ducha Świętego. W 1971 r. przeżywałem 30-dniowe rekolekcje zamknięte, tzw. Ćwiczenia Duchowe św. Ignacego Loyoli. O. Miecznikowski, który był wówczas magistrem nowicjatu, zachęcał, aby w medytacji stanąć pod drzewem krzyża i przeprowadzić rozmowę z Jezusem Ukrzyżowanym. Kiedy to uczyniłem, otrzymałem widzenie wewnętrzne. Została mi ukazana przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Gdy chodzi o przeszłość, ujrzałem ją jako drogę podążania do Chrystusowego krzyża. Temu widzeniu towarzyszyło pierwsze głębokie poruszenie duchowe. Ujrzałem na przykładach, jak Pan umacniał mnie w dotychczasowym życiu, kiedy pokładałem w Nim nadzieję. Ujrzałem także konsekwencje pokładania nadziei w sobie lub zapominania o zaufaniu Jezusowi. Ilekroć ufałem sobie, tylekroć schodziłem na krawędź przepaści. Wisząc na krawędzi, doświadczyłem, czym jest otchłań piekielna. Mogłem odczuwać sytuacje tych, którzy tam się znaleźli. Zwracając się ku Jezusowi, zbliżyłem się do Jego krzyża. Ujrzałem w tym widzeniu, jak na etapie mojego życia, który bezpośrednio poprzedzał tę medytację, dręczył mnie bardzo mój brak zaufania do Jezusa. Jezus posłużył się drugim człowiekiem, który przed wstąpieniem do Towarzystwa Jezusowego podał mi pomocną dłoń. Kiedy trwałem u stóp Jezusa, zapragnąłem, aby dotknąć krzyża, w przekonaniu, że w ten sposób zostanę ocalony. Tak też się stało. Postać Chrystusa widziałem niewyraźnie. Wisiał na drzewie krzyża. Nie miałem odwagi spojrzeć w Jego stronę. Usłyszałem słowa wypowiedziane przez Niego: „Wiara Twoja Cię uzdrowiła!”. Wtedy doświadczyłem wielkiego pokoju i miłości, gotowy oddać Jezusowi wszystko. Powiedziałem: „Uczyń mnie przedłużeniem ramion Twojego krzyża”. Między nami wywiązał się dialog miłości. Jezus pokazał mi rzeszę ludzi zdążających ku krzyżowi, których On chce przyciągnąć do siebie. Widząc to, powiedziałem: „Panie, spraw, aby z tych, których mi dałeś, nikt nie zginął”. Modlitwa tej treści na stałe weszła w moje życie, które teraz nie jest już moje. Wydarzenie to uczyniło mnie gotowym, aby iść tam, gdzie Jezus mnie pośle.
Jako młody ksiądz nie raz myślałem, że jestem najmniej godny ze wszystkich. Obok mnie jest tylu wspaniałych i mądrych, a ja właściwie nie mam nic do powiedzenia. Pamiętam, że pierwszego kazania musiałem uczyć się na pamięć, żeby je w ogóle wygłosić. Łatwo sobie wyobrazić, jakie w tej sytuacji miałem obawy odnośnie dalszej drogi w kapłaństwie. W dodatku dyrektor szkoły, do której chodziłem, powiedział mi kiedyś, że jeśli chcę przemawiać, to muszę sobie włożyć kamień pod język i ćwiczyć – słabo mnie ocenił. Łatwo więc mogłem stwierdzić: nie dam rady. Gdybym pozwalał, by duch zły mnie zniechęcał, a nie szedł za tym, do czego inspirował mnie duch dobry – bardzo łatwo mógłbym zrezygnować. Jako chrześcijanie nie jesteśmy jednak zaproszeni do tego, by koncentrować się na trudnościach, ale zachęcani do słuchania wewnętrznych poruszeń i Słowa Bożego.
Pamiętam, że po przybyciu na placówkę do Łodzi, przez około dwa miesiące chodziłem z pytaniem, czego Bóg ode mnie oczekuje w tym miejscu. W końcu otrzymałem światło, które już do końca określiło mój pobyt w tym mieście (choć dokładnie nie wiedziałem, jaki to będzie czas). Siedziałem wówczas w konfesjonale i podczas modlitwy do Ducha Świętego otrzymałem widzenie na sposób wewnętrzny. Ujrzałem jakby z góry, z lotu ptaka, rzeczywistość na zewnątrz oraz wewnątrz kościoła. Widzenie to pokrywało się ze słowami modlitwy, którą wypowiadałem: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi”. Poprzez to doświadczenie rozpoznałem, że moim zadaniem jest upraszać dar Ducha Świętego dla tego miejsca i dla każdego człowieka, który się w nim znajdzie. Nie sposób wyrazić tego, co Duch Święty czyni w sercach tych, którzy rodzą się na nowo. Służąc innym, możemy sami zauważyć czym zostaliśmy obdarzeni.
Tekst nieautoryzowany, powstał na podstawie materiałów z archiwum redakcji. Opracowała B. S.-Z.
.
Więcej informacji znajdziesz na stronie poświęconej o. Józefowi Kozłowskiemu SJ - tutaj!
Msza św. w XV rocznicę śmierci o. Józefa Kozłowskiego SJ:
Więcej o tym niezwykłym kapłanie znajdziesz w pozycji wydanej przez nasze Wydawnictwo - "Aby nikt nie zginął" praca zbiorowa - więcej tutaj!
(zamieszczono 2013-05-28)