BAJECZKA O MLECZACH, CZYLI BÓG SIĘ NIE POMYLIŁ, ŻE CIĘ TAKIEGO STWORZYŁ
Każdy z nas (i ty też) ma w sobie coś takiego, z czym czuje się źle, czego w sobie nie chce, co jest niewygodne. Coś, co chciałby odciąć i wyrzucić (bo takie rozwiązanie wydaje się najlepsze z możliwych). Problem jednak w tym, że to „coś” jest częścią ciebie, współtworzy twoje „ja” i twoją tożsamość.
Dla niektórych jest to wygląd, twarz, barwa głosu, nogi, choroba. Czasem coś, czego nie ma, np. amputowana kończyna albo zdolności. Dla innych jest to historia życia, wspomnienia o trudnych wydarzeniach lub obecna sytuacja życiowa. Czasem cechy charakteru, nieumiejętność radzenia sobie w życiu (np. ze stresem), sposób postępowania wobec innych. To wszystko ma wspólny mianownik: kiedy patrzę w lustro albo z kimś rozmawiam i przypomnę sobie o tym – wtedy dochodzę do wniosku, że jest ze mną źle, a przynajmniej mogłoby być lepiej. A to oznacza brak akceptacji siebie, czyli problem. Bardzo bolesny. I na tym się nie kończy. Bo jest to również furtka, przez którą zły duch może łatwo wejść do twego serca i bardzo cię osłabić. Powtórzę: BARDZO cię osłabić.
Załóżmy, że nie akceptujesz swojego głosu. Zaczynasz mówić konferencję i wydaje ci się, że wszystkim przeszkadza twój głos. W twoim sercu rodzi się wstyd i lęk. Opuszcza cię pokój. Denerwujesz się i konferencja wychodzi jak wychodzi. ZOSTAŁEŚ ROZBROJONY PRZEZ ZŁEGO DUCHA.
Inny przykład? Nie akceptujesz swojego nosa. Spotykasz się z jakimś fajnym facetem, masz nadzieję na dłuższą znajomość (może to TEN?). Ale podczas spotkania masz wrażenie, że on ciągle obserwuje twój nos (Swoją drogą, niby na co innego miałby się gapić? Na łokcie?). Męczy cię ten wzrok, rumienisz się ze złości, denerwujesz. Nie jesteś w stanie wysiedzieć, nie potrafisz rozmawiać na żaden temat, chcesz uciec. Szansa przepadła. Ale na tym nie koniec. Zaczynasz być niezadowolona z siebie. Wstydzisz się, chcesz się ukryć. Czujesz się skrzywdzona, zostawiona, „niedopracowana” przez Boga. W wielu różnych innych sytuacjach – podobnie – jesteśmy źli na siebie i na Niego. Nie potrafimy Mu zaufać i uwierzyć, nie potrafimy dziękować i cieszyć się.
Nieakceptacja siebie to taka długa, wąska szpila. Wąska, bo dotyczy tylko kilku lub jednej rzeczy. Długa – bo sięga najgłębiej – aż do naszego serca.
Na tym etapie udało nam się zlokalizować problem i przyznać, że on nas boli i męczy. Co zrobić, żeby wyrwać tę szpilę, żeby zamknąć furtkę i nie dać się obezwładnić złemu duchowi? Co zrobić, żeby zacząć akceptować siebie, być wdzięcznym Bogu i cieszyć się życiem? Jedną z bardzo praktycznych metod pomocnych w tym temacie jest ignacjański rachunek sumienia. Jeżeli chcesz i będziesz wiernie praktykować tę metodę modlitwy, to otworzysz Panu Bogu przestrzeń, by powoli przemieniał twoje spojrzenie na siebie samego, na Niego i cały świat. Będziesz widzieć więcej dobra i twoje działanie i życie będzie spokojniejsze. Jednak jeśli chcesz siebie naprawiać – to szkoda czasu.
Akceptacja siebie nie jest żadną metodą pracy nad sobą. Nie chodzi o to, żeby się naprawić.
Ty nie masz się naprawić! Oczywiście wszyscy pracujemy nad słabościami, staramy się być lepsi, rozwijamy się itd. Ale to nie ma nic wspólnego z akceptacją siebie. Ona jest niezależna od naszych wysiłków. Bo można na przykład nie akceptować swojej nieśmiałości i pracować nad nią, ale również nie akceptować samego faktu pracy nad sobą lub tego, że proces poprawy idzie tak powoli.
Żyjemy w bardzo trudnych czasach. Dzisiaj wszystko musi być idealnie idealne. Jeżeli coś chociaż trochę odbiega od odgórnie przyjętych kryteriów – zostaje usunięte. Weźmy na przykład ogórki. Unia Europejska bardzo wyraźnie normuje długość, średnicę, kolor i ciężar standardowego ogórka (może przesadziłem, ale idea jest taka). A jeżeli ogórek wykracza poza normę, to już ogórkiem nie jest. Zostaje usunięty, by nikt go nie oglądał i nie jadł. Nie zostaje wypuszczony w świat, między ludzi. Niestety z człowiekiem zaczynamy robić tak samo. Jeżeli twój nos nie mieści się w „normie”, to trzeba go skorygować. Jeżeli twoje zachowanie komuś przeszkadza, to możesz być zwolniony z pracy, odesłany z listem rozwodowym, oskarżony przed sądem, lub ewentualnie wysłany na dziesięć różnych kursów z zakresu „poprawnego funkcjonowania w społeczeństwie”.
Nasze otoczenie wyznacza konkretne normy. Wszyscy się w nich wychowujemy i czujemy ich bardzo silną presję.
Ciągle wisi nad nami groźba niezakwalifikowania się do społeczeństwa idealnego (bez względu na to, czy to będzie grupa przyjaciół, grupa modlitewna, seminarium czy klub wędkarski). Wokół naszej głowy fruwa „eskadra aniołków” z chorągiewkami pod tytułem: „nie mogę”, „nie wolno”, „powinienem”, „muszę”. Dlatego akceptacja w naszym świecie jest wyjątkowo trudna. Myślę, że pierwszym krokiem, jaki wszyscy możemy wykonać, by wyjść z tego zaklętego kręgu, to zadać sobie dwa pytania. Po pierwsze – zastanów się, czego w sobie nie lubisz. Po drugie – zastanów się, dlaczego tego nie lubisz. A teraz mała prowokacja: Przypatrz się temu, czego nie akceptujesz, i powiedz sobie wprost, że tego nie chcesz. Że chcesz to zmienić. Że tego nie lubisz. Przyznaj się do tego. Nie oszukuj się, że jest ok. – porzuć tę iluzję. Przecież tyle rzeczy ci się sypie i z tylu jesteś niezadowolony.. Już zrobione? Jak nie, to daj sobie jeszcze chwilkę.
A teraz mam dla ciebie szokującą wiadomość: Jezus ci mówi, że nie jest źle. A nawet, że tak jest dobrze.
Jeżeli wszedłeś w to ćwiczenie, to prawdopodobnie rzucasz teraz tą gazetą o ścianę. Jeżeli nie, to przeczytaj artykuł jeszcze raz i pomyśl chwilkę. A oto fragment 1 Listu do Koryntian (1, 26-31): „Przypatrzcie się, bracia, powołaniu waszemu! Niewielu tam mędrców według oceny ludzkiej, niewielu możnych, niewielu szlachetnie urodzonych. Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć; i to, co nie jest szlachetnie urodzone według świata i wzgardzone, i to, co nie jest, wyróżnił Bóg, by to co jest, unicestwić, tak by się żadne stworzenie nie chełpiło wobec Boga… aby, jak to jest napisane, w Panu się chlubił ten, kto się chlubi”. Jakieś pytania? Parafrazując św. Pawła – jeżeli w głębi serca chcesz być nienaganny, mieć idealne relacje ze wszystkimi, idealne małżeństwo, sukcesy apostolskie, mnóstwo talentów, radzić sobie ze wszystkimi problemami, znać odpowiedź na każde pytanie, w pełni zewangelizować swoje miasto i wszystkim pomagać – to masz poważny problem, bo to znaczy, że chcesz żyć powołaniem innym niż powołanie uczniów Chrystusa.
Jeżeli nie chcesz swojej słabości, głupoty i nędzy, to nie chcesz w swoim życiu Chrystusa! Nie chcesz Go, bo (jak mówi św. Paweł): Bóg wybrał w tobie (!) to, co „głupie, niemocne i nieszlachetne”.
Nie wybrał w tobie mądrości, szlachetności itd. Bóg wybrał to, czego ty chcesz się pozbyć jak najprędzej. Kiedyś jeden z jezuitów powiedział mi, że to, co sprawia, że Bóg szaleje z miłości do człowieka, to właśnie ludzka słabość. Jezus mówi: „Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście”. Nie: mocni i wytrwali, ale „utrudzeni i obciążeni”. Taką samą historię niedawno wspominaliśmy: Jezus rodzi się w ludzkiej „dziurze”. Mam więc wybór: czy zależy mi bardziej na miłości Boga, czy na pozbyciu się mojej słabości? Pójdźmy teraz dalej, ale zanim to zrobimy – przypomnijmy sobie obraz szpili, która sięga naszego serca. A oto co mówi św. Paweł: „Aby zaś nie wynosił mnie zbytnio ogrom objawień, dany mi został oścień dla ciała, wysłannik szatana, aby mnie policzkował – żebym się nie unosił pychą. Dlatego trzykrotnie prosiłem Pana, aby odszedł ode mnie, lecz /Pan/ mi powiedział: Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali. Najchętniej więc będę się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa. Dlatego mam upodobanie w moich słabościach, w obelgach, w niedostatkach, w prześladowaniach, w uciskach z powodu Chrystusa. Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny” (2 Kor 12, 7-11). Po co mi moja słabość? Przecież wszyscy chcemy być niezależni. Dzisiaj niezależność (finansowa, emocjonalna, duchowa) jest bardzo popularna i pożądana, stanowi wartość. Człowiek niezależny to człowiek sukcesu, wiarygodny i stabilny. Tylko tacy coś osiągają w tym świecie (tak myślimy). Jeżeli jestem niezależny, to mam szansę prowadzić idealne życie. Natomiast każda moja słabość, nędza i głupota odsłania potrzebę pomocy, obecności, wsparcia drugiego człowieka, pokazuje, że sam nie dam rady. Mam chwilę słabości. W naszym świecie to jest wada, której trzeba się pozbyć. Św. Paweł – człowiek sukcesu swoich czasów – też chciał się tego pozbyć. Można pomyśleć – z jak wielkim potencjałem mógłby służyć Bogu, gdyby Pan mu odebrał słabości. Jak bardzo pomnożyłyby się owoce jego posługi. Praca apostolska bez porażek! Ale chyba czujemy, że coś tu „śmierdzi”. Jest coś większego niż niezależność, o czym nasza cywilizacja nie wie, a czego uczył nas Jezus: „Słów tych, które wam mówię, nie wypowiadam od siebie. Ojciec, który trwa we Mnie, On sam dokonuje tych dzieł. Wierzcie Mi, że Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie” (J 14, 10-11); „Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie – jeśli nie trwa w winnym krzewie – tak samo i wy, jeżeli we Mnie trwać nie będziecie. Ja jestem krzewem winnym, wy – latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15, 4-5).
Jezus mówi wprost, że nie jest niezależny. Nie mówi od siebie, nie działa od siebie.
Jezus przyznaje przed uczniami, że jest zależny od Ojca, że nie jest superbohaterem. I mówi do nas: „Bądźcie zależni ode Mnie”. Jeżeli jesteśmy zależni od Jezusa, to wtedy On sam dokonuje swoich dzieł w nas i przez nas. Wtedy On działa w nas swoją mocą i napełnia nas swoim Duchem. Bycie zależnym od Jezusa jest dużo cenniejsze i wartościowsze, niż bycie niezależnym. Wracając do św. Pawła – on odkrył, że to właśnie słabość, oścień, sprawia, że jest zależny od Boga. Dzięki słabości mieszka w nim moc Chrystusa, dzięki słabości ta moc się w nim doskonali. Ten oścień, który sięga głęboko do naszego serca, jest kanałem, który łączy nas z Winnym Krzewem, który otwiera nas na Boga. To jest szaleństwo. A ja chciałbym ciebie i siebie do tego szaleństwa zaprosić. Kiedy przez pół roku byłem w Londynie, doświadczyłem dużego trudu. Nie radziłem sobie za studiami, siadłem na zdrowiu psychicznie i fizycznie. Bałem się, że z tego powodu będę musiał opuścić jezuitów. Życiowa porażka. Nie potrafiłem w tym wszystkim prowadzić jakiegokolwiek życia duchowego. Nie byłem dobrym chrześcijaninem, bo ludzie wzbudzali we mnie agresję, miałem ochotę schować się przed nimi. Była Wielka Sobota i miałem iść święcić Polakom koszyczki z pokarmami. Jechałem tam metrem z bólem żołądka i świadomością, że wcale tych świąt nie przeżywam i nie mam nic do powiedzenia. Nędza. Kiedy tam szedłem, do tłumu Polaków – nagle coś się zmieniło. Pojawiła się w sercu wielka życzliwość, dobroć. Rozmawiałem z nimi otwarcie, pomagałem przy układaniu koszyczków. W trakcie święcenia pokarmów poczułem się jak na głębokiej modlitwie uwielbienia i powiedziałem kilka rzeczy o Jezusie, które zaczęły wypływać z mojego serca. Kiedy skończyłem, to nie za bardzo wiedziałem, jak to się stało. Zapadła cisza. Patrzyłem na ludzi, oni patrzyli na mnie i tak staliśmy przez chwilę. Wtedy dokładnie zrozumiałem słowa św. Pawła: „ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny”.
Jakoś tak jest, że Bóg pokochał naszą słabość.
Że przez nią jesteśmy z Nim złączeni, jesteśmy od Niego zależni. Przez nią On nas napełnia miłością, wlewa swoją łaskę i obdarza swoją mocą. Nie wiem dlaczego. Ale jeżeli tak jest, to modlę się o to, żebyśmy przestali osądzać, odrzucać i gnębić siebie samych (i innych przy okazji), a przyjęli nasze słabości. Modlę się o to, żebyśmy wszyscy oszaleli. I może w ten sposób nasze rodziny, relacje ze znajomymi i cały świat się zmienią.
Na koniec mądra bajeczka o. Anthonego de Mello SJ pt. Mlecze: „Pewien człowiek, niezmiernie dumny z trawnika w swoim ogrodzie, zauważył nagle, że na tym trawniku wyrosło mnóstwo mleczy. I choć próbował wszelkich sposobów, żeby się ich pozbyć, nie potrafił zapobiec temu, by stały się prawdziwą plagą. Wreszcie napisał do ministra rolnictwa, donosząc o wszelkich usiłowaniach, jakie był podejmował, i zakończył list pytając: «Co mogę zrobić?». Wkrótce nadeszła odpowiedź: «Radzimy Panu nauczyć się je kochać»”.
By pogłębić temat akceptacji siebie, sięgnij po książkę i konferencje (na płytach lub w wersji elektronicznej) o. Tadeusza Kotlewskiego SJ "Akceptacja siebie". Więcej znajdziesz tutaj!
(zamieszczono 2014-08-12)