Dzieło dla Boga tym różni się od dzieła Bożego, czym małżeństwo zawarte na sposób ludzki od tego, które jest Bożym powołaniem. W tym pierwszym brakuje tego „czegoś”. I nawet jeśli ludzie będą próbowali je układać i scalać – nie będzie się „kleiło” i trzeba je będzie utrzymywać „na siłę” lub po prostu się rozpadnie. Chyba że Bóg sam je uratuje. Jednak nawet w Dziele Bożym potrzeba walki, by je kontynuować.
Podobnie jak w małżeństwie – w dziele Bożym jest radość zaślubin, a potem codzienny trud i walka o wierność i miłość. Boże wezwanie, choć jest fundamentem takiego dzieła, to jednak stanowi dopiero początek drogi, na której pojawiać się będą liczne pokusy i trudności. I choć Jezus obiecuje zwycięstwo wszystkim, którzy z Nim współpracują, to jednak po drodze jest jeszcze krzyż. Jedną z pokus, jakie dotykają pracownika Bożego dzieła, jest chęć uniknięcia krzyża lub oczekiwanie, że bycie z Jezusem to wyłącznie udział w Jego chwale. Uczniowie także myśleli, że krzyż ich ominie, ale Jezus nie nagiął się do ich wyobrażeń. Podobnie nie nagnie się do naszych.
SUPERMENI, CZY OFIARY EWANGELIZACJI?
Z drugiej jednak strony, pokusą może być także wchodzenie w rolę „ofiary ewangelizacji” – uciemiężonego i prześladowanego „wybrańca Bożego”. Jednak poza zgorzknieniem i odstraszaniem innych od zaangażowania się w Boże dzieło, do niczego więcej to nie prowadzi. Krzyż Jezusa jest lekki i słodki i zawsze jest źródłem siły i pocieszenia, a prawdziwy uczeń Jezusa jest szczęśliwy nawet wśród utrapień.
Bóg nie powołuje ludzi idealnych (takich nie ma), ale mających wady i grzechy. W tym kontekście pokusą może być wycofywanie się z zaangażowania i niepodejmowanie wezwania Bożego z powodu uznania siebie za „niegodnego” lub takiego, który się nie nadaje (inni są lepsi), przy jednoczesnym zaniedbaniu pracy nad sobą i współpracy z łaską nawrócenia. Drugim ekstremum z kolei byłoby uznanie siebie za najlepszego z możliwych, „wybrańca” i zamknięcie oczu na własne wady, za to zauważanie ich u innych przy każdej okazji.
MARZYCIELE I REALIŚCI
Dzieło Boże nie opiera się tylko na łasce Bożej, ale także na pracy i naturalnym obdarowaniu. Jest osadzone w realnym świecie, który się rozwija i idzie „do przodu”, choćby pod względem technicznym. Dlatego może się w tym miejscu pojawić pokusa, by budować takie dzieło w oderwaniu od rzeczywistości i np. liczyć na papierze, nie na komputerze, rozwijać się tylko w modlitwie, a nie korzystać z udogodnień technicznych. Jednak poleganie tylko na nich także do niczego nie prowadzi. Dzieło Boże to nie fabryka, gdzie ważna jest jedynie wydajność i zbyt, a Bóg i papierem może się posłużyć, gdy zajdzie taka potrzeba. Z całą pewnością jednak nie błogosławi lenistwu i nieuctwu – co ludzkie, trzeba zrobić samemu, mimo że Bóg zawsze przychodzi z pomocą ludzkiej słabości i uzupełnia ją darami nadprzyrodzonymi. Sytuacje ekstremalne to jednak nie codzienność. Nikt nie buduje domu na szczycie Mont Everestu. Tam wchodzi się tylko na chwilę, nawet jeśli się czuje, że „złapało się Pana Boga za nogi”. Dlatego na co dzień nie należy liczyć na „ekstremalną łaskę Bożą”, tylko działać środkami naturalnymi.
CO JA TUTAJ ROBIĘ?!
Ludzkie motywacje i intencje zawsze są skażone grzechem i osobistymi wadami. Jednak jeśli człowiek nie stara się usilnie, by to Bóg był motorem jego działań – wcześniej czy później się wypali. Gdy zabraknie uznania innych, pochwał, odczuwalnej miłości lub korzyści materialnych – zabraknie motywacji do pracy. Choć nie należy lekceważyć ludzkich potrzeb, bo o ciało także trzeba dbać, to jednak nie może być ono wyznacznikiem działania lub niedziałania. Jeśli Bóg zaprasza nas do realizacji jakiegoś zadania, troszczy się, aby człowiek miał „sieci pełne ryb”.
Pokusą jest także porzucanie dzieła, gdy człowiek czuje się wypalony, ponieważ nawet w nowej rzeczywistości będzie powielał podobny schemat działania. Bardziej wtedy należy powrócić do Jezusa i od Niego zaczerpnąć wody życia. A dopiero wtedy pytać, czy On powołuje mnie do nowego miejsca, czy do pozostania w aktualnym, ale „na dobre i na złe”.
DZIEŁO CZY ARCYDZIEŁO?
Dzieło Boże jest z natury niedoskonałe – podobnie jak my. Jednak to, co jest jego siłą, to moc Boża, która je wspiera. Dlatego koncentrowanie się na błędach i ich nadmierne „tępienie” może doprowadzić do tego, że razem z chwastem usunie się także i pszenicę. Jezus przyszedł na świat w Betlejem w stajence i nie odebrało Mu to mocy zbawczej. Słudzy na weselu w Kanie mieli tylko wodę, ale nie przeszkodziło to Jezusowi, by uczynić cud i przemienić ją w wino. Dlatego pokusą jest dążenie do tego, by samemu „produkować” wino, bo odbiera się wtedy Jezusowi przestrzeń do działania. Moc Boża nie zależy od naszego perfekcjonizmu i bezbłędności. Nie należy też oceniać wina, gdy jest jeszcze wodą, ale poczekać, co Jezus z niej uczyni dla dobra innych. Z drugiej jednak strony, stągwie muszą być przyszykowane i bez dziur, aby woda się w nich utrzymała.
Ludzką tendencją jest, że gdy pojawiają się błędy – czujemy pokusę znalezienia winnego i postawienia go pod ścianą. Tymczasem problemy są po to, by je rozwiązywać, a nie oskarżać o nie siebie nawzajem. Z drugiej strony, nie można też „umywać rąk” od odpowiedzialności, bo przecież „co złego, to nie ja”. Taka postawa nie przyczynia się do wzrostu w dobrym.
Pokusą jest też „płacz nad rozlanym mlekiem” – pewne sprawy należy zamknąć i zająć się nowymi, nawet jeśli nie wszystko poszło zgodnie z planem.
CZY LECI Z NAMI PILOT?
Praca w Bożym dziele nigdy nie może stać się jedynie zawodowym obowiązkiem, podobnie jak w małżeństwie nie jest się dla męża/żony tylko z obowiązku. Byłaby to smutna karykatura małżeństwa. Jednocześnie małżeństwo nie jest tylko przyjemnością, bo fundamentem miłości jest odpowiedzialność za drugą osobę i w tym zakresie trzeba umieć od siebie wymagać pewnych postaw, nawet gdy przychodzą one z trudem. Dobry żołnierz nigdy nie schodzi z posterunku, gdy nie ma go kto zastąpić. Podobnie mama nigdy nie zostawia małego dziecka bez dobrej opieki, ani żona nie opuszcza męża, gdy on jej potrzebuje.
Ale pokusą jest także nadmierna odpowiedzialność i potrzeba kontroli wszystkiego, na zasadzie „beze mnie się zawali”. O dzieło Boże troszczy się sam Bóg i przede wszystkim trzeba mieć zaufanie, że to On nie pozwoli mu zginąć. Bardzo ważne jest też, by uczyć innych swojej pracy, bo nigdy nie wiadomo, kiedy nas zabraknie. Pracą też trzeba się umieć dzielić, przy czym warto odróżniać, gdzie kończy się dzielenie, a zaczyna zrzucanie z siebie tego, co do mnie należy.
Dzieło Boże nie może być ważniejsze od ludzi, bo ono jest dla ludzi. Dlatego pokusą jest forsowanie pewnych działań z pominięciem wolnej woli, kondycji i wrażliwości tych, którzy te zadania realizują, „po trupach” do celu, jak i zamknięcie oczu na tych, których spotykamy po drodze. Nigdy nie wiadomo, w którym z nich chce przyjść do nas Jezus.
Pokusą jednak jest też „rozmienianie się na drobne” i poświęcanie czasu na coś, co zatrzymuje nas w realizowaniu naszej misji. To tak jakby pilot samolotu zabawiał rozmową pasażerów w czasie lotu.
KRÓTKO I DŁUGODYSTANSOWCY
Pan Bóg powołuje pracoholików i leniuchów, perfekcjonistów i „luzaków”, entuzjastów i malkontentów, a także rozwodników i matki karmiące. Pokusą jest dążyć do tego, by wszyscy mieli ten sam temperament i styl działania. Każdy ma inną historię życia i dzieło Boże jest w nią wpisane, a nie obok niej. Dlatego nie da się jedną miarą mierzyć wszystkich. Jednego nadmiar pracy uskrzydli, a drugiego złamie, jedno małżeństwo rozbije, a inne umocni. Z drugiej jednak strony, jest pewien poziom, który jest wspólny dla wszystkich. Tak jak w drużynie koszykówki każdy zawodnik musi umieć wrzucać piłkę do kosza i grać zespołowo. Jeśli tego nie umie, może powinien zostać bramkarzem w drużynie piłki nożnej?
Pokusą jest też nadmierny indywidualizm – dzieło Boże to dzieło wspólnotowe, a nie „stowarzyszenie niezależnych działaczy”. Nie oznacza to, że trzeba myśleć tak jak wszyscy i wszystko robić razem, ale być częścią całości i umieć dostosować się do pozostałych, aby się nie rozminąć.
Dobrze jest też pamiętać, że pracownicy dzieła Bożego to żołnierze tej samej armii. Dlatego walka ze sobą nawzajem zawsze ją osłabia. Nie trzeba wszystkich lubić i ze wszystkimi dobrze się czuć, ale umacniać i wspierać trzeba każdego. Wróg tylko czeka na rozproszenie w naszych szeregach.
Są też wśród pracowników dzieł Bożych ludzie powołani „na zawsze” a także ci, którzy mają do zrealizowania pewne zadania i pójdą dalej. Pokusą jest chęć zamiany ról. Można chcieć zostać „na siłę” – z powodu przyzwyczajenia, przywiązania do funkcji, potrzeby zapewnienia sobie bytu lub z poczucia własności na zasadzie „to moje miejsce”, ale wtedy człowiek przestaje się rozwijać i zajmuje miejsce innym. W rezultacie nikomu to nie przynosi korzyści. Można też ulec pokusie zdezerterowania przed zakończeniem walki.
Nie da się również rozdzielić życia osobistego od pracy, bo jedno wypływa z drugiego. Pokusą może być zaniedbywanie swojego podstawowego powołania na rzecz dzieła Bożego. Czym innym jest jednak np. samotność z powodu braku czasu na małżeństwo, a czym innym wykorzystywanie przestrzeni samotności dla zrobienia czegoś dobrego. Podobnie jak uciekanie w pracę przed problemami to nie to samo co znajdowanie przestrzeni na pracę wśród problemów. Warto też pamiętać, że człowiek rzadko jest mistrzem w każdej dziedzinie życia.
JAK DOBRZE NAM TU BYĆ
Dzieło Boże jest jak żywy organizm – zmienia się w czasie i dojrzewa. Dlatego wymaga ciągłego rozeznawania i szukania nowych rozwiązań, jak lepiej służyć ludziom, jak lepiej gospodarować tym, co mamy. Brak takiej elastyczności może spowodować, że przestaje ono tętnić życiem, a zaczyna bardziej przypominać muzeum – wzbudza sentymenty, ale przestaje być praktyczne. A ono ma przecież służyć.
Kolejną pokusą jest też popadnięcie w zadowolenie z siebie i przyjemne odprężenie. A to sprzyja wygodnictwu i lenistwu: po co mamy się wysilać, skoro już jesteśmy tacy świetni? Z drugiej stron, można zacząć tłumaczyć się brakiem środków i możliwości, by podejmować nowe wyzwania, bo z tym, co mamy, i tak nic nie da się zrobić. Jeśli Jezus tego chce – to wystarczy. Chyba że wcale nie chce i nasze wysiłki stają się tylko „sztuką dla sztuki”.
Można też na pewnym etapie popaść w niezadowolenie i stracić radość z pracy dla Boga. Każdy ma słabsze momenty. Jednak trwanie w niezadowoleniu sprawia, że człowiek staje się antagonistą dzieła, w którym pracuje. Jego działanie zaczyna przypominać pojawienie się nowotworu, który jest w ciele, ale nie jest z ciała. Jeśli się człowiek w porę nie opamięta – zacznie niszczyć dzieło i siebie przy okazji.
Dlatego wszystko powinno trwać w równowadze – jak określał to św. Ignacy, „jak języczek u wagi” – bo tylko na dobrze wymierzonym fundamencie budowla się utrzyma. A cementem dla tego fundamentu jest modlitwa, czerpanie ze źródła życia i słuchanie Boga. Gdy to pominiemy – albo budowla się rozpadnie, albo zacznie przypominać małżeństwo bez miłości – nikomu nie będzie się chciało tam przebywać.
Polecamy książkę "Wspólnota i rozeznanie duchowe". Więcej - kliknij tutaj.