Cztery ściany domu rekolekcyjnego, przedpołudnie, jedna z modlitw – kontemplacja ewangeliczna, Bóg i ja. A właściwie ja i ja, ponieważ Boga skutecznie wypierają moje myśli skupione na mnie i moim lekkim przerażeniu. Mam wyobrazić sobie scenę z Ewangelii, w której o świcie, po cudownym połowie, Jezus je z uczniami śniadanie przy ognisku nad brzegiem jeziora. W czasie tego przyjacielskiego posiłku zadaje Piotrowi potrójne pytanie o miłość, daje mu misję, zapowiada swoją męczeńską śmierć, a potem mówi: „Pójdź za Mną!”.
Mam tę scenę sobie nie tylko wyobrazić, ale i w nią „wejść”, stać się jej uczestnikiem, na ile to możliwe – wszystkimi zmysłami, całą sobą. Mam zatem usiąść z Jezusem i apostołami przy ognisku, przyjrzeć się i przysłuchać Jego rozmowie z Piotrem, a potem przeżyć moją rozmowę z Nim. A On także i mnie trzykrotnie zapyta o miłość i powie „Pójdź za Mną!”. Dobrze, że nie muszę starać się usłyszeć zapowiedzi męczeńskiej śmierci skierowanej do mnie, bo wtedy już na pewno bym uciekła z tej modlitwy – nawet jeśli nie ciałem, to duchem zupełnie. Jednak i tak jestem mocno zaniepokojona.
Siadam ze wszystkimi przy ognisku i w miarę łatwo jest mi obserwować rozmowę Jezusa z Piotrem. Choć tak naprawdę zbytnio się w nią nie wczuwam, nie przyglądam się biesiadnikom, nie przysłuchuję dyskusjom, ponieważ jestem zajęta sobą i swoim strachem przed tym, że Jezus będzie chciał ode mnie czegoś wielkiego, trudnego, czegoś, czego ja nie będę chciała.
Tak więc gdy kończy rozmowę z Piotrem i zwraca się do mnie, nie dochodzi między nami do interakcji, ponieważ boję się nawet – a właściwie przede wszystkim – spojrzeć Mu w oczy, myśląc, że jak zobaczę w nich tę wielką i jednocześnie wymagającą miłość, to będę się czuła jeszcze bardziej przymuszona niż teraz, żeby zgodzić się na cokolwiek, co by się miało kryć za tym niechybnym „Pójdź za Mną!”. Gdy jednak próbuję spojrzeć, to wydaje mi się, że Jego wzrok tak mnie przenika, że czuję się nim w bardzo niekomfortowy sposób owładnięta. Po chwili uświadamiam sobie, że to tylko subiektywne odczucie we mnie, bo nie widzę ani Jego, ani Jego twarzy i nie ma we mnie pokoju i radości, więc to nie „to”.
Boję się, że Jezus będzie chciał, abym wyjechała na misje, czy czegoś równie strasznego. Na dokładkę, w trakcie tej kontemplacji słyszę „Barkę”, ze słowami tak pasującymi do tej sceny: „Pan kiedyś stanął nad brzegiem, szukał ludzi gotowych pójść za Nim, by łowić serca słów Bożych prawdą. O Panie, to Ty na mnie spojrzałeś, Twoje usta dziś wyrzekły me imię”.
Jednym słowem – kontemplacja zmarnowana. Oczywiście z mojej winy. No może jest jeden pozytyw w postaci większej świadomości swojego strachu, braku zaufania i co najważniejsze – ich źródła, czyli skrzywionego obrazu Jezusa... Na szczęście czeka mnie jeszcze modlitwa powtórkowa, czyli druga kontemplacja do tej samej sceny ewangelicznej, mająca na celu jej pogłębienie, większe zasmakowanie. W tym więc „międzyczasie”, dzielącym pierwszą i drugą modlitwę, Bóg podsuwa mi dwie odkrywczo-zbawienne myśli:
Pierwsza – boję się odpowiedzieć na Jezusowe „Pójdź za Mną!”, ponieważ nie wiem, co może ono dla mnie oznaczać – ale czemu nie mogę się zgodzić w ciemno??
Gdybym brała ślub i mój ukochany czekałby na moje sakramentalne TAK, to czy do tego, żeby je powiedzieć, potrzebowałabym zażądać całego scenariusza naszego przyszłego życia, na dodatek z gwarancją, że wszystko odbędzie się tak, jak jest napisane? Czy może po prostu, a raczej przede wszystkim, wystarczyłaby mi pewność jego miłości?
Dlaczego więc Jezusowi też nie mogę odpowiedzieć w ciemno, tym bardziej, że co do Jego miłości mogę mieć absolutną pewność – przecież wiem, że jest (i to jaka!) ogromna, niezmienna i wieczna!
Druga myśl porywa mnie jeszcze bardziej! To Jezusowe „Pójdź za Mną!”, które do tej pory najbardziej kojarzyło mi się z rozkazem dowódcy, wydanym żołnierzowi, tak naprawdę jest… uwodzeniem Kochającego! Po tych dwóch odkryciach ogarnia mnie wrażenie, jakbym do tej pory była praktycznie niewierząca!
Wreszcie przychodzi czas na powtórkę. Idę już na nią bez strachu, za to z niecierpliwym oczekiwaniem. Siadam przy ognisku, Jezus rozmawia z Piotrem, staram się obserwować i wczuć w ich dialog miłości, i czekam. Gdy kończą, a Jezus zwraca się w moją stronę, próbuję najpierw na Niego popatrzeć, spojrzeć w oczy już bez strachu. Coś mi jednak przeszkadza, po chwili orientuję się, że to dzielące nas ognisko oraz jego płomienie, zasłaniające mi trochę Jego twarz. Jezus więc zaprasza mnie, żebym się przesiadła, Piotr się przesuwa, a my z Jezusem siadamy na ziemi, naprzeciwko siebie, bokiem do ogniska. On bierze moją prawą rękę, a ja staram się ze wszystkich sił wyobrazić sobie Jego twarz, nie bardzo mi się to udaje, ale najważniejsze są oczy – patrzy na mnie wzrokiem tak pełnym miłości, wręcz przenikającym mnie, ale nie w jakiś niepokojący sposób, jakby chciał mną zawładnąć, tylko z… pasją miłości! Trzyma moją prawą rękę i pyta o miłość – zupełnie jak w przysiędze małżeńskiej! Pyta trzykrotnie: „Aniu, czy kochasz Mnie bardziej niż…” – i tu, przy każdorazowo zadanym pytaniu, przywołuję sobie te wszystkie rzeczy, które są lub mogą być dla mnie ważniejsze od Niego, i staram się odpowiedzieć: „Tak, Jezu, Ty wiesz, że Cię kocham” – i wiem, że tego „kocham” mogę być tak mało pewna, jak mało pewna mogę być siebie, ale uczepiam się tego „Ty wiesz” i swojego pragnienia, by tak było naprawdę, by ta miłość była we mnie realna. „Pójdź za Mną! – jak to teraz inaczej brzmi! I przychodzą mi jeszcze na myśl te słowa: „Powstań, przyjaciółko Ma, piękna Ma, i pójdź!”
Ania
(Zamieszczono 2011-10-06)
Polecamy do osobistej modlitwy dla kobiet książkę o. Remigiusza Recława SJ "Kobiety szalone dla Jezusa".
{youtube}bwgOWi54jgM{/youtube}