Aby nikt nie zginął

Ocena użytkowników: 0 / 5

Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

 

W archidiecezji łódzkiej zbieramy materiały potrzebne do rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego o. Józefa Kozłowskiego SJ. Dzieło przez niego rozpoczęte kontynuują teraz inni – zarówno jezuici, jak i osoby świeckie. Nic z tego, co zbudował za życia, nie przestało istnieć.

Wzrastałam, formując się przez lata w szkole o. Józefa, której podstawę stanowią do dziś Seminarium Odnowy Życia w Duchu Świętym, rekolekcje ignacjańskie, Msze święte z modlitwą o uzdrowienie, nauczanie w homiliach i głoszonych konferencjach oraz sesje halowe i fora charyzmatyczne. Poznawałam w ten sposób o. Józefa, przyglądałam się, czym żył, a przede wszystkim uczyłam się od niego służby drugiemu człowiekowi – ku czemu niesamowicie pociągał przykładem swojego życia. Dzięki temu, jak nas wychowywał jako duszpasterz, mogłam odkryć i zrealizować nie tylko osobiste powołanie (jestem osobą świecką konsekrowaną), ale też zawodowe oraz charyzmatyczne.

 

Pamiętam, jak ojciec tłumaczył wielokrotnie, że bez podejmowania służby drugiemu człowiekowi, odpowiedzialności, zaangażowania w ewangelizację – nasza wiara jest martwa: nie spełniamy się i nie jesteśmy autentyczni. Uczył nas słuchać, rozeznawać, szukać woli Bożej i ją wypełniać.

 

Ojciec dbał o naszą formację i wzrost duchowy. Pokazywał, jak nie być biernym w życiu. Wielokrotnie zachęcał, żeby nie zaniedbywać drogi osobistego powołania, ale odkrywać je, podejmować, by w pełni realizować swoje życie z Bogiem. Tu właśnie, posługując przy łódzkim Ośrodku Odnowy w Duchu Świętym, wiele osób zrealizowało swoje powołanie – zawiązały się małżeństwa, kilkanaście osób odnalazło się na drodze zakonnej i w życiu konsekrowanym świeckim. Wielu spośród nas – nie tylko w Łodzi i w Polsce – jest głęboko przekonanych, że wspólnoty spotykające się przy Sienkiewicza 60 i Ośrodek Odnowy w Duchu Świętym w Łodzi są sercem Odnowy Charyzmatycznej w Polsce i kuźnią m.in. powołań do życia konsekrowanego w świecie.

Wielkim zaufaniem o. Józef darzył każdego człowieka, którego Bóg stawiał mu na drodze. Powierzał osobom świeckim odpowiedzialne zadania i nie bał się ryzykować. Było to możliwe dlatego, że sam był człowiekiem modlitwy i zawierzenia – wiernie podejmował to, ku czemu inspirował go Duch Święty. Był kapłanem pełnym pokory i posłuszeństwa, a jednocześnie niezwykle otwartym i radosnym człowiekiem czynu, darzącym życzliwością wszystkich wokół. Wśród ludzi, we wspólnotach modlitewnych oraz w zakonie był inicjatorem i pomysłodawcą wielu działań. Miał bardzo przenikliwe, a zarazem ciepłe spojrzenie – nieraz odnosiłam wrażenie, że ojciec, patrząc na mnie, widzi wszystko to, co mam głęboko w sercu. Pamiętam pewne sierpniowe popołudnie 2000 r. Razem z ojcem graliśmy w siatkówkę, gdy nagle, nieporadnie odbierając serw, uderzyłam piłką prosto w… kapłański tyłek. Ojciec ze śmiechem pogroził mi palcem, mówiąc: „Masz panna cela!”.

 

Umiał budować przyjacielskie relacje. Kochał ludzi. Miał dar skupiania osób wokół siebie – w jego towarzystwie wszyscy chętnie przebywali, wręcz garnęli się jak dzieci do dobrego ojca. Gdzie tylko się pojawiał – dzielił się sobą, oddawał Bogu i ludziom swój czas.

 

Nigdy nie przeszedł obojętnie obok potrzebującego – zawsze znalazł czas na rozmowę, spowiedź czy choćby serdeczny uścisk dłoni. Był normalnym człowiekiem – jak każdy z nas – a jednocześnie niezwykłym kapłanem i wychowawcą. Był mądry Bożą mądrością. Pewnego razu na spotkaniu animatorów charyzmatycznej wspólnoty „Mocni w Duchu” (założył ją w 1987 r. i był jej pierwszym duszpasterzem) wybuchła dyskusja. Spieraliśmy się co do dawania jałmużny osobom, które ewidentnie wykorzystywały comiesięczne Msze święte z modlitwą o uzdrowienie, by wyłudzić pieniądze od uczestników na placu przed kościołem. Często osoby te udawały biedaków i nie chciały podejmować pracy zarobkowej – wiedzieliśmy, że naciągają naiwnych lub zbierają na używki. Ojciec w spokoju wysłuchał zdań wszystkich (w większości potępiających i oceniających takie zachowanie), a następnie, nie chcąc „dorzucać kamyka do ogródka” już i tak „napiętnowanych” ani umniejszać ich godności, powiedział, jak on sobie z tym problemem radzi.

 

Gdy zaniedbany i nierzadko podpity delikwent podchodził do ojca z czapką głęboko wciśniętą na oczy, i prosił o jakiś datek na chleb dla głodnych dzieci – on, patrząc mu prosto w oczy, mówił: „Daję ci na to, o co prosisz, ale pamiętaj, że w zależności od tego, co ty z tym zrobisz – odpowiesz za to kiedyś przed Bogiem, który wszystko widzi i zna nasze serca”. I zazwyczaj „proszący” nie pojawiał się ponownie.

 

W ten sposób uczył nas zaufania i szacunku do drugiego człowieka, odpowiedzialności – również za siebie nawzajem, przebaczania i niechowania uraz. Zawsze szukał dobra w człowieku, a po każdej naszej „wpadce” mówił, że znowu jesteśmy tabula rasa.

Pod koniec czerwca 2000 roku, w Bazylice Najświętszego Serca Pana Jezusa w Krakowie, ojciec prowadził misje ewangelizacyjne. Posługiwałam wówczas przy sprzedaży książek. W drodze powrotnej, późnym wieczorem, wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni. Ojciec siedział obok kierowcy. Zasypialiśmy już na tylnych siedzeniach, gdy zadzwonił telefon. Była druga w nocy. Ojciec odebrał i pomimo wielkiego zmęczenia, z radością w głosie przywitał dzwoniącą osobę. Z kilku zdań, które wypowiedział, można było wywnioskować, że dzwoni ktoś z USA. Usprawiedliwiało to choć po części nieludzką porę kontaktu… Pamiętam, że po chwili ojciec zamilkł i długo słuchał głosu w słuchawce, co jakiś czas tylko krótko potakując ze zrozumieniem. Ewidentnie dało się wyczuć, że dzwoni osoba, która ma poważny problem i potrzebuje pomocy. Nie wiem, ile dokładnie trwała rozmowa, ale była bardzo długa. Ojciec pocieszył tę osobę, pomodlił się za nią przez telefon i obiecał odprawienie w jej intencji Mszy świętej. Widać było jego troskę o tego człowieka. Gdy odłożył telefon, powiedział tylko, że: „szatan co prawda jest przemyślny, ale skończony i dawno pokonany”.

W pewien letni poniedziałek, po wieczornej Eucharystii a przed spotkaniem modlitewnym naszej wspólnoty, wyszłam z kościoła. W tym momencie zobaczyłam, że wjeżdża na plac samochód, którym o. Józef wraz z zespołem jeździł na ewangelizację. Z samochodu wysiadła radosna, ale zmęczona ekipa.

 

Wracali z prowadzonych rekolekcji w Kanadzie. Nie spali 27 godzin. Wszyscy członkowie zespołu szybko pożegnali się i pojechali do swoich domów. Do końca życia zostanie mi w pamięci zachowanie o. Józefa: gdy pożegnał się z ekipą ewangelizującą, nie wchodząc do domu zakonnego (!) – pomaszerował prosto na spotkanie „Mocnych w Duchu”!

 

Gdy tylko wszedł do sali, wspólnota zaczęła bić brawo, śpiewać i cieszyć się. Wszyscy byli szczęśliwi, że duszpasterz jest z nami. Ojciec podzielił się krótko doświadczeniem ewangelizacji w Kanadzie, pożartował, a następnie pomodlił się z nami i poprosił wspólnotę, aby mu wybaczyła, że jest z nami tak krótko – zmęczenie nie pozwala mu dłużej utrzymać się na nogach… Wspólnym śpiewem pożegnaliśmy ojca i podziękowaliśmy mu, że przyszedł do nas – do swoich dzieci w Duchu Świętym.

Ojciec miał też dany od Boga dar uzdrawiania. Przełom 1999/2000 r. był dla mnie najtrudniejszym czasem w życiu. Miałam 26 lat i byłam u kresu sił – wszystko się zawaliło, nie widziałam dalszej drogi. Wiedziałam tylko jedno: jeśli ten stan dłużej potrwa, stracę poczucie sensu życia. Na własną prośbę, wbrew oczekiwaniom wszystkich, zostawiłam swoją pracę zawodową (uczyłam matematyki). Nie byłam w stanie dalej funkcjonować. O. Józefa znałam wówczas jedynie z widzenia. Słuchałam za to jego konferencji i chłonęłam słowa, które wypowiadał na spotkaniach modlitewnych czy w czasie Mszy świętej z modlitwą o uzdrowienie. Nie miałam jednak odwagi, aby podejść do niego i poprosić o chwilę rozmowy. Błagałam za to Boga, aby coś uczynił w moim życiu – bo ja już nie dam rady tak dalej żyć. I stało się. Po długim wyczekiwaniu i wielu przeszkodach, podczas I Tygodnia rekolekcji ignacjańskich trafiłam do o. Józefa na spowiedź generalną. Gdy weszłam, nie byłam w stanie nic powiedzieć. Bąknęłam kilka zdań, rozpłakałam się i… podsunęłam ojcu wypisane na kartce swoje grzechy. On spojrzał, odsunął kartkę i zapytał: „Co ty mi tu dajesz? Ja nie bardzo mogę to odczytać”. I tak zaczęła się rozmowa. Już po chwili, po kilku wypowiedzianych przeze mnie zdaniach – wyjaśnił, że odejście ze szkoły nie było spowodowane niczym innym jak nerwicą. Po raz pierwszy ktoś nazwał to, co mi dolegało. Przez krótką chwilę, zanim to powiedział, modlił się w ciszy. W tamtym czasie prawie zawsze miałam lodowate, mokre dłonie i było to dla mnie bardzo krępujące w kontaktach z ludźmi. Nawet na Eucharystii, podczas przekazywania znaku pokoju starałam się, jeśli tylko było to możliwe, nie podawać nikomu ręki. Ten moment był dla mnie zawsze koszmarny. A nie wiedziałam, że to jeden z objawów nerwicy. Zapytałam wówczas ojca, co będzie z moją pracą. Miałam wrażenie, że mnie nie zrozumiał, bo odpowiedział: „Nie ta szkoła, to inna”. A mnie na samą myśl o szkole robiło się słabo! Ale powiedział to tak naturalnie, jakby nie miał żadnych wątpliwości.

 

Po spowiedzi ojciec pomodlił się jeszcze nade mną. Czułam, że Bóg przychodzi do mnie na nowo, bo nagle zmieniło się moje myślenie i spojrzenie na świat – tak jakbym sama obróciła się o 180 stopni. Nie potrafię tego inaczej opisać. Pamiętam, że na wszystko i wszystkich zaczęłam patrzeć innymi oczami – kochającymi. W dodatku, podając rękę na Eucharystii, nagle zauważyłam, że nie mam mokrych, lodowatych dłoni!

 

Przekazywałam każdemu znak pokoju, płacząc ze szczęścia... A z moją pracą zawodową też było tak, jak powiedział o. Józef. Wróciłam do tej samej szkoły, z której odeszłam, i przepracowałam tam jeszcze 4 lata. Później zmieniłam szkołę, ale zawsze byłam pełna pokoju, gdy chodziło o pracę. Wiedziałam, że to Boża wola i będę pracowała tam, gdzie Duch Święty mnie pośle.

Przez dwa i pół roku byłam pracownikiem Ośrodka Odnowy w Duchu Świętym w Łodzi (już po śmierci o. Kozłowskiego) – służyłam innym głównie poprzez ewangelizację i działalność ekipy „SOS dla wspólnot”. Odkrywałam wówczas, że posługa ta szła niejako po śladach o. Józefa. W miejscach, do których jeździł wraz z zespołem wokalno-ewangelizacyjnym Mocni w Duchu i osobami ze wspólnot, powstawały nowe grupy modlitewne. Tam, gdzie prowadził rekolekcje, misje, głosił zmartwychwstałego Boga – tam zaczynało się dziać coś nowego – ludzie chcieli czegoś więcej, pragnęli znów żyć „po Bożemu”. W ich sercach budziła się tęsknota za pięknem życia, miłością, pokojem i radością. Tak poznawałam o. Józefa dalej, już po jego śmierci, uczestnicząc w tym, co pozostawił w sercach i umysłach tych, do których za życia mówił. Jestem Bogu ogromnie wdzięczna za ten czas – że zechciał posłużyć się mną do umacniania i formowania wspólnot modlitewnych (w kraju i za granicą), zakładanych przez o. Józefa.

Dzięki prostocie i mądrości, które miał od Boga, o. Józef kładł mocny fundament wiary – nauczał, formował i wyznaczał kierunek. W Łodzi przy kościele o. Jezuitów założył cztery grupy Odnowy Charyzmatycznej – do dziś prężnie funkcjonujące i rozwijające się. Świadomie „czynił uczniów” – dzielił się swoim doświadczeniem i wychowywał do samodzielności, by dzieło Boże mogło być kontynuowane. Zaprocentowało to bardzo mocno w najtrudniejszym czasie, jaki do tej pory przeżywała wspólnota modlitewna założona przez ojca 25 lat temu – „Mocni w Duchu”. Mianowicie, w 2003 r. po śmierci o. Józefa, „Mocni” (liczący wówczas ok. 150 osób) przeszli etap oczyszczenia – wielu opuściło grupę. Pozostali ci, którzy mieli dobro tego miejsca prawdziwie w sercu i na których Bóg zaczął dalej budować.

 

Postępowanie i życie o. Józefa Kozłowskiego stało się dla wielu niezwykłą szkołą życia – dla mnie o. Józef pozostanie na zawsze wzorem wspaniałego nauczyciela, kochającego ojca i oddanego kapłana. Dziękuję Ci, Duchu Święty, że mogłam należeć do grona jego uczniów.

 

Kamila Rybarczyk

 

 

Nikt z nas nie wie, wobec jakich trudności Bóg go jeszcze w życiu postawi. Nikt nie może przewidzieć, na jaką siłę uderzeniową zostanie wystawiony jego fundament. I jeśli jest tylko ludzką ręką uczyniony, to niewątpliwie rozwali się. Jeśli oparty jest jedynie na moich chęciach, obróci się w gruz. Jeśli oparty jest jedynie na dobrych cechach charakteru, na wykształceniu, to też rozpadnie się w pył. Jedynie ten się nie rozwali przed próbą pokuszenia świata, który jest od początku do końca zbudowany na Jezusie Chrystusie. Fundament dobrze zbudowany to fundament, nad którym czuwa Duch Święty, wyrywający człowieka ze stagnacji, samolubstwa i egoistycznych upodobań. Człowiek uczestniczy w budowaniu, ale jako sługa, nie jako pan.

 

 

o. Józef Kozłowski SJ

 

 

 

Szum z Nieba nr 117/2013

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Szczególnie polecamy konferencje o. Józefa Kozłowskiego SJ "Śladami Ojca cz. I i cz. II - więcej tutaj!

 

 

 

 

 

 

(zamieszczono 2013-05-28)

 

 

 

 

 

{youtube}QN9puy27h1s{/youtube}

 

 

{youtube}/ZKVMpvKvrzU{/youtube}

 

 

banery na strona szum5

banery na strona szum b

banery na strona szum4

banery na strona szum3

banery na strona szum

banery na strona szum2

banery na strona szum7

banery na strona szum8